Jeżeli w Wigilię zamiast barszczu z uszkami masz przed sobą ryż z soczewicą, a zamiast pasterki wprawiasz w ruch buddyjskie bębenki przy -15°C, to witamy w Ladakhu.

Do Małego Tybetu przylecieliśmy w Wigilię rano. Nasz niewielki A320 Kingfishera, znanego bardziej z marki piwa niż z linii lotniczych, przedarł się przez delhijską mgłę i smog ku Himalajom. W czasie godzinnego lotu nie mogliśmy oderwać się od widoku gór. Najpierw brunatne i poszarpane jak pustynna Nevada w Ameryce, później jakby oprószone cukrem pudrem, wreszcie pola lodowców z gigantycznymi jęzorami. Nie mogliśmy uwierzyć, kiedy na horyzoncie pojawiła się stroma piramida K2. Obok niej zamajaczyły Nanga Parbat i Gasherbrumy.








Po wylądowaniu w Leh poczułam się jak w sanktuarium. Zobaczyłam nad sobą niesłychanie niebieskie niebo, jakiego od miesięcy nie widziałam w Delhi. Rozejrzałam się dookoła i zobaczyłam powycinane nożem góry zamykające z wszystkich stron dolinę Leh. Zaczerpnęłam pierwszy oddech i poczułam, jak trzaskjący mróz wdziera się do moich płuc. Po kilku minutach kuliliśmy się z zimna. Ale tego nam właśnie było trzeba!

Wkrótce okazło się, że my i para Ukraińców to jedyni cudzoziemcy, którzy przylecieli tego dnia. A więc i jedyni, którzy tego dnia w ogóle dotarli do miasta, bo na tutejsze 3,500 m. n.p.m. w zimie można jedynie dolecieć. Morze gór skutecznie odgradza Ladakh od Himachal Pradeshu, Kaszmiru i wreszcie Chin. Mimo tego co rusz widzieliśmy jeszcze z samolotu kwadratowe bazy wojskowe, odgrodzone posterunki i baraki w barwach moro na okolicznych wzgórzach.

Po wymianie grzecznościowych „zdrastwujcie” i „at kuda” z Ukraińcami, którzy duchem, językiem i pieniędzmi okazali się raczej Rosjanami, ruszyliśmy wspólnie na poszukiwanie miejsca na nocleg. O tej porze roku w przeciwieństwie do lata nie ma tu żadnych turystów, więc właściciele wszelkich pensjonatów i garaży z pocztówkami sami pakują swój dobytek i uciekają na ciepłe południe. Nam udało się trafić do niewielkiego guesthouse’u, szczęśliwie wyposażonego w syczące piecyki gazowe. Nasi nowi znajomi z Sewastopola byli twardzi, bo od razu twierdzili, że dadzą radę bez ogrzewania. Cóż, w końcu można tego oczekiwać od kogoś, kto spędził 7 lat na łodzi podwodnej w Murmańsku. My jednak daliśmy się złamać. Przez cienkie szybki niedomykających się okien widzieliśmy znakomicie Mały Pałac Potala i rumianą kobietę, która robiła pranie na sąsiednim dachu. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że jej dziwaczny bury płaszcz to tybetańska goncza i że pranie w sposób oczywisty wyschnie przez sublimację.

Resztę dnia wigilijnego spędziliśmy zapoznając się z Leh. Aż chciałoby się powiedzieć, że rzuciliśmy się w gwarne życie miasteczka, ale:
a) nie rzuciliśmy się, bo po każdych kilku krokach dyszeliśmy z wysiłku przez różnicę wysokości
b) nie było gwarnego życia miasteczka, bo spora część mieszkańców wyjechała albo właśnie przygotowywała się do „wylotu do ciepłych krajów”.

Jednak pomimo znacznego opustoszenia w Leh, główna ulica handlowa nadal tętniła życiem – przynajmniej do czasu, kiedy w ciągu dnia świeciło słońce. Rzeźnik układał w rządki odcięte głowy baranów na drewnianej witrynie, a lokalne psy (sz)czekały na swoją dolę. Niewysocy mężczyźni o tybetańskich rysach, w porozpinanych kubrakach i bez czapek, oferowali paszminy, wełniane skarpetki, wisiorki, słodycze, pranie płaszczy i suszone morele. Naszą uwagę zwróciły trzy kobiety, wysiadujące cały dzień na betonie, żeby sprzedać parę cebul i przemarznięte ziemniaki.Tuz za nimi znajdował się sklep z niezliczonymi kurtkami „Nord Face’a” i butami „Adibas”. A my … czuliśmy się tak nieindyjsko! Nie było rikszarzy ciągnących nas za rękawy ani sadhu wyciągających ręce po pieniądze. Ladakhijczycy uśmiechali się do nas przyjaźnie – o dziwo, nie chcąc nam nic sprzedać. Mnisi buddyjscy w charakterystycznych bordowych szatach i trampkach stanowili z jedną czwartą mijających nas przechodniów. Po mieście poruszały się nawet normalne samochody, a nie trójkołowce, i to całkiem niezłe Hondy. I uwaga! – kierowcy nie używali klaksonów, a nawet umożliwili nam przejście przez ulicę! To zrobiło na nas większe wrażenie niż Nanga Parbat. Niewątpliwie trafiliśmy do innego państwa.











Kiedy kolejny raz tego dnia wpadliśmy na Aljoszę i Lenę, poszliśmy razem na smażone momos z koziego mięsa i rozgrzewający czaj. Dzięki wspólnemu „wigilijnemu lunchowi” dowiedzieliśmy się, że Gruzja powinna być częścią Rosji, natomiast zamach w Mumbaju urządzili Amerykanie, żeby odwrócić uwagę od kryzysu gospodarczego. Podróże kształcą. Jednak pomijając rozmowy o stosunkach międzynarodowych, było bardzo słowiańsko, a na koniec dostaliśmy od nich zestaw japońskich tabletek przyspieszających aklimatyzację.

Wigilia była piękna. Przy cieple gazowego piecyka w małym pokoiku i trzaskającym mrozie na zewnątrz, z odrobiną wyobraźni – było jak w Beskidach.

Następnego dnia nasi ladascy gospodarze zaprosili nas na objazd słynnych buddyjskich klasztorów. Pojechaliśmy do Hemis i Thiksey, po drodze mijając letnią siedzibę Dalajlamy i kościół chrześcijański, pozamykany na cztery spusty.













Hemis to chyba najsłynniejsza gompa Ladakhu. Znajduje się wysoko wewnątrz wąwozu, ukrytego między dwoma brunatnymi zboczami. Jazda drogą do Hemis to bardziej skradanie się, żeby nie zburzyć atmosfery tajemnicy, niż zwykłe piłowanie samochodu pod górę. Kiedy minęliśmy stromo schodzące skały i lodospady na strumieniu obok drogi, ukazał się nam opustoszały i cichy klasztor. Po morderczym wyjściu schodami na główny dziedziniec (z odczuwaniem wysokości było gorzej niż poprzedniego dnia), mnich otworzył nam drzwi do stupy. Musieliśmy zdjąć buty przy wejściu, co przy lodowatych kamiennych płytach było wyzwaniem. Kiedy weszliśmy do środka i oswoiliśmy się z półmrokiem, zobaczyliśmy mnichów buddyjskich siedzących w rzędach na podłodze. Naprzeciwko nich stały posągi Buddy i zdjęcia Dalajlamy. Chyba najstarszy z mnichów miał przed sobą mikrofon. Bardzo przytomnym głosem, nie mającym nic wspólnego z religijnym zawodzeniem, recytował modlitwy. Reszta powtarzała za nim tudzież waliła w bębny, a do tego stupę wypełniała bardzo mroczna muzyka, kojarząca się z filmem grozy…

2 komentarze

  1. Komentarz do zdjęcia lotniczego na Karakorum i K2:
    1) tam gdzie autor zaznaczył K2 = Teram Kangri 7462m i to jest prawie 2x
    bliżej niż K2
    2) Obok w lewo wielka góra = Saltoro Kangri 7742m – i to jest najbliższa
    Leh wielka góra z serca Karakorum
    3) tam gdzie autor zaznaczył Gasherbrums = Chogolisa 7665 m
    4) ponad literką „b” w Gaszherbrums = Broad Peak i Gasherbrumy
    (ośmiotysięczniki)
    5) ponad pierwszym „r” w słowie Gasherbrums = K2 8611m (jakże niepozorne,
    jakby najdalsza piramidka w łańcuchu!)
    6) tam gdzie autor zaznaczył Nanga Parbat = Masherbrum 7821m
    7) Nanga Parbat daleko poza kadrem w lewo
    8) Warto zwrócić uwagę na wielki szczyt daleko na prawo zdjęcia,
    oddalony od reszty wielkich szczytów Karakorum. To Saser Kangri 7672m, najwyższy
    szczyt Karakorum indyjskiego, na ktory mozna zrobić wyprawę. Pozostałe
    wielkie szczyty są albo w Pakistanie, albo na granicy Pakistanu z Chinami (K2),
    albo niedostępne – w strefie wojny o lodowiec Siachen (Teram Kangri, Saltoro
    Kangri)

    Zauważmy, że samolot z którego zrobiono zdjęcie jest na wysokości
    miedzy 6 a 7 tyś m w okolicach Leh, więc szczyty dwa razy bliższe o
    wysokościach 7,5 tyś npm będą wyglądać optycznie wyższe od K2 (8,5 tyś npm, ale
    sporo dalej)
    Kiedy leci sie z Leh przy pogodzie widać masę szczytów i nie
    wiadomo który to K2. Dopiero jak samolot unosi się na ponad 8 tyś
    to tylko jedna piramida zostaje wyraźnie wyższa, wtedy K2 jest już
    jednoznacznie identyfikowalny.

    Jarem

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.