Był to początek grudnia i dochodziła ósma wieczorem. Wałęsaliśmy się po ulicach maleńkiego Khajuraho, Bogna oglądała jakieś szale, więc z nudów podszedłem do stoiska obok – do sprzedawcy durnostojek. Ten od razu zaczął mnie namawiać, żebym kupił miedziany otwieracz do butelek w kształcie nagiej kobiety. A że lubię się targować, nawet dla sportu, nie odszedłem od razu.
– Nie, dziękuję.
– To świetny otwieracz, wysoka jakość. Sprzedam Ci go za dwieście rupii.
– Dwieście rupii? Za rogiem oferowali takie za 150. Nie, dziękuję, poza tym nie jestem zainteresowany.
– Dobrze, to moja oferta tylko dla Ciebie, przyjacielu. Sto trzydzieści i jest twój.
– Ale ja nie potrzebuję tego otwieracza. Zresztą, widziałem ładniejsze.
– No dobrze, to sto dziesięć rupii.
– Nie.
– To sto rupii.
– Nie!
Sprzedawca zaczął mnie wypytywać, ile kosztowałby taki otwieracz w moim kraju [Karkozji] w sklepie z pamiątkami.
– Biorąc pod uwagę, że to miedź, to… Bo ja wiem? Powiedzmy jedno euro, sześćdziesiąt rupii?
– Dobrze, to sprzedam ci go za sześćdziesiąt rupii.
– Ale ja nie chcę tego otwieracza!
– To pięćdziesiąt.
– Nie!
– Czterdzieści.
– Nie!
– Dwadzieścia.
Byłem zdumiony. Sprzedawca wyraźnie oferował mi cenę dumpingową, kilka razy niższą od cen konkurencji. Zapytałem go, dlaczego i szybko mnie oświecił:
– Jesteś dzisiaj moim pierwszym klientem. Pierwszy klient przynosi szczęście. Jak nie kupi, cały dzień będzie fatalny. Tak, wiem, że jest już ósma wieczorem, ale nikt dzisiaj nie zajrzał. Turyści przestali przyjeżdżać…







Problemy handlarza durnostojek z Khajuraho odzwierciedlają problemy branży turystycznej po zamachach z Mumbaju. Większość odwiedzających to miasteczko to zorganizowane grupy wycieczkowe z Europy Zachodniej i USA. A przede wszystkim tego typu turyści, bardzo słabo zorientowani w realiach krajów które odwiedzają, zrezygnowali z przyjazdów do Indii. Choć i mniej indywidualnych podróżników niż w minionych latach zagląda do Khajuraho. Restauracje świecą pustkami, w hotelach targując się można uzyskać bardzo korzystne ceny, niektóre sklepy są po prostu zamknięte na cztery spusty, a w innych dopiero o ósmej wieczorem – jak w moim przypadku – sprzedawcy cieszą się z widoku pierwszego klienta.










Walka między hotelami o przetrwanie jest tak zacięta, że naganiacze wsiadają do autobusów jadących do Khajuraho już kilkanaście kilometrów wcześniej, aby przekonać turystów do wybrania tego jednego najlepszego miejsca na nocleg. Po przyjeździe na dworcu otoczyła nas kolejna olbrzymia grupa, i w sumie czterdzieści osób agresywnie przekrzykiwało się, z nadzieją na biznes. Zwykle na dworzec docierało tym samym autobusem kilkanaście osób, a tego dnia – przyjechaliśmy tylko my.

Podobnie tydzień później w Radżastanie, w turystycznym Puszkarze – zionęło pustką, a ceny oferowane w hotelach były znacznie niższe od zwykle. Tylko w Ajmerze mafia taksówkowa mimo zerowego ruchu w interesie twardo obstawała przy swoich absurdalnie wysokich cenach.






Obserwując obcokrajowców pojawiających się w Puszkarze, doszliśmy do wniosku, że zamachy nie wpłynęły w żaden sposób na liczebność grupy turystów „bardziej hinduskich od Hindusów”. Na ulicach brakowało normalnie ubranych ludzi! Dookoła jeziora jedyną ulicy miasteczka krążył uparcie na wypożyczonym motorze Royal Enfield Bullet 350 pięćdziesięcioletni hipis w czerwonej opasce, w szortach i z koszulką „Peace”, a włosy falowały mu na wietrze. Na ghacie naszpikowany marihuaną biały młodzian, ubrany w białą kurtę-pidżamę dyskutował o życiu z sadhu (świętym żebrakiem). Po ulicach snuli się, kołysząc morzem dredów, workowatych spodni i szerokich spódnic, świecąc tatuażami i błyszczącą biżuterią, młodzi wielbiciele Indii.





Nowocześni hipisi. Nie ma większej obłudy niż prezentują dla mnie tego typu osoby, przyjeżdżając i poruszając się po Indiach. Irytują mnie ich pogadanki o wolności, wyższości hinduskiej filozofii. Większość nie ma tak naprawdę pojęcia o środowisku, w którym przebywa, a ich styl nie ma już w sobie nic z ideologii hipisowskiej lat sześćdziesiątych. Poruszają się między turystycznymi miastami „z atmosferą”, a nie zdając sobie sprawy z prawdziwego oblicza kraju, jego problemów i codziennego życia mieszkańców. Śpią w hotelach dla obcokrajowców, ubierają się w ciuchy „o kroju indyjskim”, których nie założyłaby żadna Hinduska, a tym bardziej żaden Hindus (dziewięciu na dziesięciu ubiera się w spodnie od garnituru i koszulę). Miejscowi patrzą na nich ze z przymrużeniem oka, ale tolerują ich ekstrawagancję, bo dostają w zamian setki rupii zostawiane w restauracjach, sklepach z ubraniami i pamiątkami, a i czasami u handlarzy narkotykami.

Zorganizowane grupy turystyczne i watahy szalonych narwańców. Brakuje mi widoku normalnych indywidualnych turystów. Z drugiej strony są na pewno tam gdzieś w tłumie, tylko nie wyróżniają się. Okazując przez to większy szacunek moim prawdziwym Indiom.

3 komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.