tekst: Przemek Loranc
zdjęcia: Konrad Michalski, Bogna, Radek

W Ułan-Ude wylądowaliśmy późnym popołudniem i spotkaliśmy chyba najdziwniejszą ekipę z Polski z całego naszego pobytu na Syberii. Było i kilku. Razili oczy swoimi wymuskanymi ubraniami żywcem wziętymi z katalogu Northface’a i nowiutkimi plecakami. Stali w zbitej grupie przy kasach biletowych i wyglądali bardzo nieporadnie. Gdy usłyszeli nas rozmawiających po Polsku, od razu zagadali, bo jak sami przyznali, mieli pewien kłopot. Jechali do Mongolii, a w Ułan-Ude mieli przesiadkę. Chcieli kupić bilety, ale… żaden z nich nie mówił po rosyjsku, ani nie znał grażdanki. Chcieli zanocować gdzieś na mieście, więc podeszli do najbliższego taksiarza i na migi dogadali się z nim, że podwiezie ich te trzy kilometry za… parenaście dolarów! Chłopaki byli bardzo kasiaści, więc to nie byłby dla nich problem, jednak Radi zlitował się nad nimi i przeszkolił trochę w poruszaniu się po Azji. Myślę, że po tamtym spotkaniu na dworcu w Ułan-Ude Radi stał się ich prywatnym bogiem.

W międzyczasie załatwiliśmy sobie bilety powrotne do Irkucka na za dwa dni i pojechaliśmy marszrutką do oddalonego o kilka kilometrów Iwołgińska – największego w Rosji ośrodka buddyzmu. W Iwołgińsku byliśmy tuż przed zachodem słońca. Rozbiliśmy się z namiotami w odległości ok. 150 m od murów okalających kompleks dacanów czyli świątyń buddyjskich. Przed wejściem do namiotów rozpościerał się iście stepowy krajobraz – ogromna równina pokryta trawą. Z samego rana przekonaliśmy się, że to może trawy ma bardzo konkretne zastosowanie. W pobliżu naszych namiotów przemaszerowało kilkadziesiąt sztuk bydła, a towarzyszące temu przemarszowi ryczenie krów, poszczekiwanie psów i pokrzykiwanie pasterzy skutecznie uniemożliwiło nam dalszy sen. Zebraliśmy się więc sprawnie i poszliśmy zwiedzać dacany.

Kompleks świątynny był dość duży. Oprócz budynków modlitewnych znajdował się tam klasztor i uniwersytet dla mnichów. Nie mogło oczywiście zabraknąć także wszelkich świętych krzaków upstrzonych chorągiewkami modlitewnymi oraz centrum turystycznego otoczonego straganami ze wszelakimi gadżetami buddyjskimi, mongolskimi, buriackimi i nadbajkalskimi oraz międzynarodową tandetą, jaką można spotkać wszędzie. Podzieliliśmy się na dwie grupy – część wynajęła sobie przewodnika po rosyjsku, a część po angielsku. Kompleks świątynny był naprawdę ciekawy i warto było zapłacić za oprowadzanie, bo można było sporo się dowiedzieć o buddyzmie jako takim, a buddyzmie rosyjskim w szczególności. Zwiedzanie zajęło nam dwie godziny a później przyszedł czas na odwiedzenie straganów z gadżetami. Największe zakupy poczyniła chyba Domi, bo zaopatrzyła się aż w dwa autochtońskie odświętne nakrycia głowy.








Następnego dnia z rana chcieliśmy zwiedzić miejscowy park etnograficzny. Tymczasem nocleg, jaki udało nam się załatwić, okazał się bardzo klimatyczny. Wylądowaliśmy w domu, a raczej na podwórzu, u rosyjskiego intelektualisty-alkoholika. Jego żona z dziećmi miała wrócić następnego dnia, a on siedział sam w domu i pił. Zgodził się udostępnić nam domek w ogrodzie (była to duża, zapuszczona, bania z poddaszem) w zamian za trochę alkoholu i możliwość pogadania, bo najzwyczajniej się mu samemu nudziło. Tak więc kupiliśmy mu parę litrów piwa i paczkę cigariet a Bulina stał się jego najlepszym kumplem, bo z racji biegłej znajomości rosyjskiego i zainteresowań społeczno-kulturalnych stał się dla niego bardzo dobrym rozmówcą. Było już bardzo późno, kiedy Bulina dotarł do naszej chatki mocno zmęczony dysputą suto zakrapianą alkoholem.


Z samego rana pożegnaliśmy się z naszym gospodarzem i poszliśmy zwiedzać park etnograficzny. Park był bardzo dziwny i generalnie nudny, choć znalazło się parę ciekawszych fragmentów. Na dzień dobry oglądaliśmy kamienie porozrzucane po trawniku. Kilkujęzyczne tabliczki informowały, że są to… prehistoryczne rzeźby i narzędzia. Później trafiliśmy do obozowiska rdzennych mieszkańców Syberii – Sajutów. I to już było o wiele ciekawsze: narzędzia, broń i szałasy wykonane w bardzo pomysłowy i prosty sposób. Następnie najstarsze pamiątki po europejskim osadnictwie – chaty, meble itp. Dalej… dalej było jeszcze z pewnością wiele ciekawych rzeczy, jednak wspólnie z Bogną, Radim i Kwiatkiem stwierdziliśmy, że park etnograficzny to jednak nie nasze klimaty i trochę przyspieszyliśmy zwiedzanie. Po drodze do wyjścia napotkaliśmy tablicę informacyjną po angielsku, która informowała, że w XVII na ziemie w okolicach Irkucka przybyli Cassacks i zaczęli sobie podporządkowywać ogniem i mieczem lokalną ludność.


Z Radim byliśmy także świadkami obławy na buriackiego kundla. Szliśmy sobie do wyjścia (wybraliśmy skróconą wersję skróconej wersji zwiedzania, Bogna i Kwiatek coś tam jeszcze oglądali), kiedy minął nas pędzący na złamanie karku pies. Pędził przez trawnik jak pocisk. Tak nas to zaskoczyło, że aż przestaliśmy rozmawiać. Po pięciu sekundach usłyszeliśmy ujadanie, a po chwili zobaczyliśmy pościg złożony z trzech psów, które również zasuwały jak pociski, ale bez takiej desperacji jak ich ofiara. Po kilkudziesięciu sekundach cała ta psia gonitwa zniknęła w oddali za jakimś budynkiem, a my wybuchnęliśmy śmiechem.


Ułan-Ude słynie z największej na świecie rzeźby przedstawiającej głowę Lenina. A poza tym jest tam całkiem przyjemny deptak turystyczny i przyjemny ryneczek, a na nim budka z przepysznymi cziburiakami i naleśnikami. Jak łatwo się domyślić, budka z przekąskami była naszym punktem wypadowym. W Ude spędziliśmy cały dzień, a każdy miał jakieś drobne sprawy do załatwienia (pocztówki, internet, zwiedzanie, jedzenie, picie browara), więc rozbiliśmy się na kilka podgrup.








W Irkucku byliśmy wcześnie rano. Miasto budziło się powoli do życia a z zajezdni wyjeżdżały pierwsze autobusy i tramwaje. Irkuck to jedno z bardziej znanych miast na Syberii, głównie za sprawą dużej aktywności Polaków w tym regionie, którzy zaczęli pojawiać się tu wraz z pierwszymi zsyłkami na Sybir i przyczynili się do znacznego rozwoju miasta. Irkuck to specyficzne miejsce – łączy w sobie elementy sowieckiego industrializmu (wybrzeże Angary), syberyjskiej historii (zabytkowe stare miasto z drewnianą zabudową), wielokulturowej metropolii (katolicy, protestanci, buddyści, wyznawcy religii naturalnej), nowoczesności (hotele i budynki rządowe w centrum) oraz swojskiej zapadłej dziury (cała reszta z dworcem autobusowym na czele). Jeszcze na dworcu kolejowym podzieliliśmy się na dwie grupy: Bogna, Radi, Kwiatek i ja postanowiliśmy pojechać na dwa dni nad Bajkał, zobaczyć Listwiankę, popływać w jeziorze i zwyczajnie odpocząć. Natomiast Ada, Domi, Marcin, Sosław i Konrad woleli zostać w mieście i
zwiedzić jego atrakcje turystyczne (trzeba przyznać, że jest tam sporo rzeczy do obejrzenia). Mieliśmy się spotkać następnego dnia po południu.

Grupa rekreacyjna udała się na bardzo klimatyczny dworzec autobusowy złapać marszrutkę do Listwianki. Zapakowaliśmy się do pojazdu i jakie było nasze zdziwienie, gdy dosiadła się do nas nasza znajoma kondziorka z promu wraz z córką. Okazało się, że mieszka w Irkucku. Spędziła w mieście kilka dni, a teraz wracała do pracy, czyli na prom, który cumował w Porcie Bajkał (po drugiej stronie Angary od Listwianki). Tak więc całą drogę do Listwianki rozmawialiśmy z naszą znajomą. Opowiedzieliśmy jej o naszych przygodach odkąd wysiedliśmy z promu dwa tygodnie wcześniej. Do Listwianki jechaliśmy półtorej godziny. Po drodze minęliśmy lotnisko, z którego za dwa dni mieliśmy lecieć do Moskwy. Okazało się, że nasza kondziorka mieszka na szpanerskim nowoczesnym osiedlu tuż przy lotnisku.

W Listwiance pożegnaliśmy się z kondziorką i… No właśnie. Nasz plan był bardzo prosty – zaopatrzyć się w omule do smażenia na ognisku, w piwo i poszukać miejsce nad jeziorem do rozbicia namiotu.

Jednak okazało się, że nasz plan miał poważną wadę. Nie uwzględniliśmy w nim specyficznego charakteru Listwianki. Był to wypasiony kurort dla rosyjskiej elity i bogatych cudzoziemców. Wzdłuż jedynej, ślepej na końcu drogi, ciągnął się po obu stronach rząd willi i hoteli, z rzadka tylko poprzecinany sklepami z pamiątkami. Znaleźliśmy malutki targ rybny i z bólem serca zapłaciliśmy krocie za wędzone i surowe omule (w położonym po drugiej stronie Angary Porcie Bajkał na pewno kupilibyśmy je o wiele taniej, ale po prostu nie chciało nam się tracić połowy dnia, żeby tam się dostać i wracać – przeprawa przez rzekę odbywała się tylko parę razy na dzień). W sklepie spożywczym zaopatrzyliśmy się jeszcze tylko w piwo, masło i chleb. Zrobiliśmy sobie przerwę śniadaniową na plaży. Zbliżało się południe i plaża zaczęła się zaludniać wczasowiczami. Robiło się tłoczno i gwarno, więc po kąpieli w jeziorze i krótkim wylegiwaniu na słońcu zawinęliśmy się stamtąd i poszliśmy szukać miejsca na biwak.

Kolejny raz doświadczyliśmy słabości naszego planu. W Listwiance nie dało się rozbić namiotu w krzakach nad jeziorem i zwyczajnie biwakować, a to z tej przyczyny, że wszystko tam było prywatne, ogrodzone i płatne. Nawet za biwak na łące należącej do jachtklubu, na której poza kilku zardzewiałymi kadłubami nic nie było, żądano od nas pieniędzy. Po dwóch godzinach bezowocnych poszukiwań i spenetrowaniu całej Listwianki mieliśmy dość tej snobistycznej dziury i postanowiliśmy zabiwakować nad Angarą kilka kilometrów za Listwianką (jadąc marszrutką z Irkucka widzieliśmy z okien kilka dobrych miejsc pod namioty). Kolejne trzy godziny zeszło nam na dymaniu po asfalcie kilku kilometrów z ładunkiem surowych omuli oraz znalezienie miejsca na nocleg.

Wreszcie późnym popołudniem rozbiliśmy namioty w ładnym, ustronnym miejscu i z poczuciem sukcesu… poszliśmy zdrzemnąć się zdrzemnąć dwie godziny, aby odpocząć po zwiedzaniu Listwianki oraz nabrać sił przed kąpielą w Angarze i ucztą z omuli. Aż do przedpołudnia dnia następnego mieliśmy autentyczne wczasy – wylegiwanie się przed namiotem z przerwami na jedzenie, pływanie i drzemkę. Omuli mieliśmy pod dostatkiem więc eksperymentowaliśmy. Był omul smażony na patyku i pieczony na maśle w menażce. Był także wywar z omuli z dodatkiem kostki rosołowej. Omul na maśle zdecydowanie przodował, ale pozostałe opcje też były bardzo smaczne.

Następnego dnia przed południem z żalem opuszczaliśmy nasze małe pole biwakowe. Okazało się, że byliśmy w Teksasie – taka właśnie nazwa(po drobnych modyfikacjach dokonanych pewnie przez miejscowych z poczuciem humoru) widniała na przystanku, z którego wsiadaliśmy do marszrutki. Pojechaliśmy na lotnisko zostawić bagaże w przechowalni i udaliśmy się na zwiedzanie Irkucka. Zwiedzanie to może zbyt szumnie powiedziane. Nie mieliśmy ambicji odwiedzać żadnych muzeów, wystaw ani zaliczać wszystkich pomników i rzeźb w mieście. Chcieliśmy zato pospacerować po starówce i poczuć klimat Irkucka.W centrum spotkaliśmy resztę ekipy i zaczęliśmy wspólnie kręcić się po mieście.

Hitem był deptak nad Angarą, na którym wszystkie pary nowożeńców robiły sobie zdjęcia. Usiedliśmy sobie na schodkach deptaku, popijaliśmy kwas a przed nami przemaszerowało w przeciągu godziny sześć młodych par. Mieliśmy pełen przekrój mody ślubnej – zarówno w kwestii krojów sukien, jak i kolorów. Ekipa zwiedzaniowa szybko się odłączyła na dalsze oglądanie, my natomiast spędziliśmy wieczór na spacerowaniu po mieście.





Wieczorem wróciliśmy na lotnisko przenocować w poczekalni. Ekipa zwiedzaniowa nocowała w tym czasie w jednym z hoteli. Spotkaliśmy się następnego dnia rano w hali odlotów. Odlot miał być o dziewiątej, ostatecznie polecieliśmy o 13:30. Z powodu nisko zalegających deszczowych chmur lotnisko było przez kilka godzin sparaliżowane. Byliśmy źli, gdyż to mocno skracało nasze plany zwiedzaniowe w Moskwie – z każdą kolejną godziną czekania na samolot topniał czas, jaki mieliśmy do dyspozycji w oczekiwaniu na pociąg z Moskwy do Brześcia. Z lekkim niedowierzaniem przyjęliśmy darmowy posiłek na lotnisku – kanapka + napój – nie spodziewaliśmy się tego w Irkucku, zwłaszcza, że tutejszy port lotniczy był, najoględniej mówiąc, skromny i niepozorny. Tymczasem pogoda zaczynała się poprawiać i wreszcie nasz samolot mógł polecieć do Moskwy.

Wsiadając do busa lotniskowego byliśmy pełni obaw, jakąż to maszynę przygotowały dla nas linie lotnicze Syberian Airlines. Znaliśmy ponurą sławę tego przewoźnika, który jeszcze na początku XXI w. był trzeci na świecie pod względem liczby ofiar śmiertelnych w wypadkach lotniczych. Okazało się, że lecimy Boeingiem, który jeszcze do niedawna latał dla Lufthansy. W środku panował standard prawdziwie europejski, a po pierwszym posiłku (w sumie były dwa) nawet Bulina stwierdził, że żarcie jest dobre. Tak więc o 13:30 wystartowaliśmy, a w Moskwie byliśmy o… 14:30. Lot trwał sześć godzin, ale po drodze mijaliśmy pięć stref czasowych i straciliśmy tylko godzinę. Niesamowite wrażenie robił widok oceanu zieleni, gdy przelatywaliśmy nad tajgą.





W Moskwie mieliśmy do dyspozycji tylko popołudnie. Bardzo mało. Samo dotarcie z lotniska do centrum zajęło nam prawie godzinę. Naszymi przewodnikami byli Ada z Buliną, którzy znają dość dobrze miasto. Poszliśmy na Plac Czerwony. Robił wrażenie, a my robiliśmy zdjęcia, zwłaszcza przy bajkowej cerkwi Św. Bazylego. Następnie poszliśmy do głównego domu towarowego naprzeciwko Kremla (GUM), wyjątkowo drogiego i ekskluzywnego. Wspaniale było przemaszerować z plecorem i w górskich buciorach przez te lśniące posadzki pośród przeszklonych witryn lśniących od złota. Jednak wbrew oczekiwaniom nikt specjalnie się nami nie zainteresował. Po postoju regeneracyjnym w barze mlecznym i pogawędce z moskiewskim menelem udaliśmy się na Arbat. Szło się dość długo, a na miejscu okazało się, że mamy tylko pół godziny i musimy wracać. Jednak trzeba przyznać, że ulica jest naprawdę ładna. Zresztą większość z nas i tak skupiła się nie na architekturze, lecz na występie ulicznej grupy breakdancowców. Ziomale naprawdę wymiatali.










Z Arbatu udaliśmy się już bezpośrednio na Dworzec Białoruski, skąd startował nasz pociąg do Brześcia. Czas zatoczył koło i oto znów znaleźliśmy się na Białoruskim, gdzie 29 dni wcześniej rozpoczynaliśmy naszą przygodę. Idąc peronem do wagonu odczułem zdziwienie, że to już koniec i że jutro będę w domu. Jednak wszyscy mieliśmy już chyba ochotę wracać, bo ostatni miesiąc spędziliśmy dość intensywnie i odczuwaliśmy po prostu zmęczenie.

W Brześciu byliśmy rano i tu zaczęło się kombinowanie, jak dostać się do Polski. Pociąg do Terespola jechał dopiero po południu i nie było szans złapać z niego wcześniejszego pociągu do Warszawy, a następny odjeżdżał z Terespola dopiero wieczorem. Postanowiliśmy przejechać do Terespola stopem. W tym celu poszliśmy na postój taksówek załatwić sobie transport do granicy i… spotkaliśmy parkę Polaków poznanych w pociągu z Portu Bajkał do Sliudanki. Jaki ten świat mały. Na granicy podzieliliśmy się na grupy i zaczęła się łapanka. Wszystkim się udało przejechać granicę i część zdążyła na pociąg. Ja z Kwiatkiem i z Domi mieliśmy trochę więcej szczęścia od innych i dojechaliśmy stopem aż do Warszawy, a ja nawet pod własny dom, gdyż okazało się, że nasz kierowca jest pracownikiem na budowie 200 m od miejsca w którym mieszkam…

Miesiąc w Azji minął bardzo szybko. Ale pozostały wspomnienia na całe życie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.