tekst: Przemek Loranc
zdjęcia: Konrad Michalski, Bogna, Radek

Syberia to dość spory kawał terenu. Minionego lata postanowiliśmy odwiedzić jeden z najciekawszych zakątków tej ogromnej przestrzeni – okolice Jeziora Bajkał. Zapuściliśmy się w dwa nadbajkalskie pasma górskie – Kodar na północny-wschód od Jeziora oraz Sajany na zachód od Bajkału. Odwiedziliśmy także większość nadbajkalskich „metropolii” oraz dotarliśmy do kolebki rosyjskiego buddyzmu. Poruszaliśmy się przede wszystkim koleją. Jednak mieliśmy również sposobność lecieć na prawdziwej Komecie oraz poznać z bliska syberyjskie taksówki – urale i wszelkiej maści gruzawiki. Podróż powrotną natomiast odbyliśmy samolotem linii Syberian Airlines (S7), co również było bardzo ciekawym doświadczeniem, a to z racji statystyk katastrof lotniczych, w których do niedawna syberyjski przewoźnik zajmował czołową pozycję pod względem liczby ofiar śmiertelnych. Całość zajęła nam trzydzieści dni.

A oto ekipa, do tej pory kryjąca się pod enigmatycznym i bliżej nieokreślonym słowem „my”:
Ada Bondaruk ekspertka do spraw kontaktów z Azjatami, specjalizacja – Mongołowie,
Bogna pogromczyni komarów i meszek, ekspertka do spraw relacji z milicją,
Dominika przewodnicząca KMBNG – Koła Miłośników Buriackich Nakryć Głowy,
Konrad naczelny fotograf wyprawy oraz ekspert do spraw zaopatrzenia w liofilizaty,
Marcin ekspert do spraw kuchni wschodniej, wielki entuzjasta rosyjskiej prasy codziennej,
Radek wyprawowy „pilot z Orbisu” – kierownik wyprawy, ekspert do spraw integracji z rosyjską milicją,
Piotrek niespełniony koneser kotletów z buriackiego jelenia oraz wybitny znawca syberyjskich komarów (z autopsji),
Grzesiek ekspert do spraw anegdot i gadżetów turystycznych, wielki miłośnik rosyjskiej bani,
Przemek naczelny wyprawowy negocjator specjalizujący się w kontaktach z Buriatami,
Przemek entuzjasta łojenia po górach oraz kąpieli w lodowatych strumieniach.

Oficjalnie nasza wyprawa rozpoczęła się w sobotę 28 czerwca na stacji PKP Warszawa Śródmieście. Oficjalnie, ponieważ po pierwsze Ada dołączyła do nas dopiero w Terespolu, a po drugie wszyscy żyliśmy tym wyjazdem już od dłuższego czasu. W każdym razie większość naszej gromadki zapakowała się o 4:45 w pociąg do Terespola. Plan na najbliższy tydzień: dostać się koleją do Brześcia, następnie do Moskwy i tam zapakować się w Transsiba relacji Moskwa-Tynda. Cel podróży: Nowa Czara. Czekało nas 6 dni w pociągu.

Jeszcze w oknach pociągu widać było niknące wieże warszawskiego Manhattanu a już było wiadomym, że nasz wyjazd nad Bajkał nie będzie pionierskim. Tym samym pociągiem, w to samo niemal miejsce zmierzała grupa studentów z innego warszawskiego klubu turystycznego. Mieliśmy się spotkać jeszcze kilkukrotnie w przeciągu trzech najbliższych tygodni. Na razie wiedzieliśmy o nich tylko tyle, że podobnie jak my jadą Daleko (założyliśmy, że z 30-kilogramowymi plecorami i w strojach w stylu Indiana Jonesa nie jadą grillować pod Warszawę). Pierwsze spotkanie było raczej chłodne i ograniczyło się do zdawkowego „cześć”.

W Terespolu, już w pełnym składzie, nastąpił pierwszy kontakt z radziecką myślą kolejową. Pociąg, którym przejeżdżaliśmy granicę z Terespola do Brześcia, był dla części z nas zupełną egzotyką – wagony o wiele większe niż polskie, piecyk spalinowy w każdym z nich do gotowania ukropu i ogrzewania w zimie, spartańskie drewniane siedzenia oraz najważniejsze: prowadnica. Początkowo dziwiło mnie, że każdy wagon ma własną konduktorkę, ale szybko się przekonałem, że ten system się sprawdza. W czasie tej kilkunastominutowej jazdy do Brześcia odbywała się kontrola paszportowa. I tutaj była lekka nerwówka – do wypełnienia standardowe rosyjskie druczki graniczne, ale nie za bardzo było wiadomo co i gdzie należy wpisać. Na szczęście pogranicznicy byli wyrozumiali.

W Brześciu mieliśmy kilka godzin. Za mało, aby pójść zwiedzać twierdzę, ale wystarczająco dużo, aby zaopatrzyć się w artykuły pierwszej potrzeby (czyli ruski alkohol). Jednak najważniejszym zadaniem było kupno biletów na zaplanowane połączenia kolejowe na dalszych etapach wyprawy i od tego zaczęliśmy. Najpierw wizyta w kantorze. Zetknięcie z białoruskim systemem monetarnym było ciekawym doświadczeniem – w kilka chwil staliśmy się posiadaczami ogromnego stosu banknotów. Czekając z Radim w kolejce do kasy spotkaliśmy Irę – znajomą studentkę z SGH, która wracała do rodzinnego Kazachstanu na wakacje. Ona także miała trochę czasu na przesiadkę, więc była okazja, aby sobie pogadać. Mając już bilety i wciąż spory stosik białoruskich rubli wybraliśmy się na zakupy do monopolowego. Białoruski Extrim – grunt to dobra nazwa, więc skusiłem się na ten wykwintny produkt wysokoprocentowy. Jak się później okazało, dobra nazwa to nie wszystko, a wódka była sroga – nawet jak na standardy radzieckie…

Krótka dygresja na temat radzieckich napojów. Wbrew pozorom to nie wódka, nie wino, ani nawet nie piwo było tym, co piliśmy w największych ilościach na tym wyjeździe. Kwas, zwany przez mniej wprawnych filologów radzieckich „kbacem”, był naszym napitkiem podstawowym. W Polszy prawie nieosiągalny, na Wschodzie do kupienia na każdym rogu. Sprzedawany przez babuszki, które nalewają go z beczkowozów. W białoruskim monopolowym zetknąłem się z nim po raz pierwszy. Miłość od pierwszego łyku.

W czasie wyprawy do sklepu miałem okazję zobaczyć dworzec kolejowy w Brześciu w pełnej rozciągłości. Był ogromny. Przynajmniej wtedy tak myślałem – naprawdę ogromne dworce dopiero zobaczyłem w głębi Rosji. Generalnie, w kwestii infrastruktury kolejowej na Wschodzie można by wiele pisać. Porażała rozmachem i pięknem. Dworce kolejowe to mini-zameczki, czyste i zadbane. Gąszcz torów i bardzo długich peronów to klasyka industrialu. A za rogiem, po drugiej stronie ulicy – bieda i brud. Kontrast. Takich kontrastów jest na Wschodzie bardzo dużo.

Czas ruszać na Moskwę. Na peronie stoi skład ok. 25 wagonów. Z zewnątrz bardzo podobnych do tego, jakim jechaliśmy z Terespola. Już miałem przed oczami perspektywę nocy spędzonej na drewnianych siedzeniach… W środku szok – nowiutki wagon sypialny 3 klasy, czyli 6-osobowe otwarte przedziały. Luksus. Drugi kontakt z radziecką koleją wypadł o wiele korzystniej od pierwszego. Czekało nas całonocna jazda pociągiem, a pobudka o 3.30 i niedospanie dawały o sobie znać, więc bardzo szybko postanowiliśmy przetestować leżanki i pościel. Kolejne miłe zaskoczenie – radzieckie tory. Pociąg sunie po nich szybko i gładko. Nie, żeby brakowało mi patriotyzmu, ale obiektywnie trzeba przyznać, że swojskie PKP w porównaniu z Żelaznymi Darogami wypada raczej blado…

Kiedy się obudziłem po dziesięciu godzinach snu, dowiedziałem się, że do Moskwy już niedaleko. Dwie godziny później zaczęły się jakieś większe zabudowania, ale jakoś nikt w wagonie nie zbierał się do wysiadania. Dowiedziałem się, że jesteśmy w Moskwie, a raczej na jej przedmieściach. Przedmieścia ciągnęły się jeszcze przez czterdzieści minut, a pociąg wcale nie zwolnił! Moskwa jest ogromna. Są tam cztery duże dworce kolejowe, każdy z innej strony aglomeracji. Nie da się przejechać przez Moskwę pociągiem. Wysiada się na jednym końcu miasta i trzeba się dostać na drugi koniec, żeby wsiąść na kolejnym dworcu i jechać dalej. Tak to wygląda w teorii. W praktyce to już nie takie proste…

Rano wysiedliśmy na Dworcu Białoruskim, czyli na Dworcu Zachodnim. Do odjazdu transsiba ponad pięć godzin, w sam raz. Mijamy drzwi holu głównego i wychodzimy na miasto. Robi wrażenie – wieżowiec tu, wieżowiec tam. Wszystko ogromne. Wszędzie ruch i zgiełk. Najpierw wycieczka do kantoru po rosyjskie ruble. Kantorów było na oko ze dwadzieścia. Na Dworcu Białoruskim jest trochę inaczej niż uczono nas na podstawach finansów – kurs waluty nie zależy od czynników makroekonomicznych, lecz od odległości w metrach od głównego wyjścia z dworca na miasto. Osiemdziesiąt metrów osłabia walutę o wiele mocniej, niż najbardziej drastyczna obniżka stóp procentowych. Dodatkowym czynnikiem osłabiającym rosyjską walutę jest obecność Przema i Buliny, którzy potrafią się nieźle targować o rabaty ilościowe. Po tym ataku spekulacyjnym na rosyjskiego rubla poszliśmy do metra. Generalnie, schemat rosyjskiego metra to pierścień poprzecinany nitkami we wszystkich kierunkach. Nasz cel to dostać się na Dworzec Kazański, czyli południowo-wschodni. Musimy po prostu przejechać tym podziemnym pierścionkiem kilka stacji.



Rosyjskie metro. Nie mylić z „metro”, albo z „warszawskie metro”. Wspólne są tylko ruskie wagoniki, które u nas też jeżdżą. Natomiast jeśli chodzi o infrastrukturę, to są to dwa odmienne światy. Każda stacja rosyjskiego metra, to piękny, podziemny… bunkier. Nie wolno ich fotografować, bo to schrony przeciwatomowe. Są piękne – marmury w różnych kolorach, każda stacja trochę inna. Tworzą ogromną sieć komnat połączonych tunelami – prawdziwe podziemne miasto.

Na Dworcu Kazańskim mamy około dwie godziny do odjazdu pociągu. Jest czas na zakupy. Warto je zrobić, bo najbliższe cztery doby spędzimy w pociągu. Zrzucamy plecory w jednym miejscu, ustalamy kolejność warty i rozchodzimy się po okolicy. Siedząc z Bogną i Radim przy bagażach obserwujemy, jak kilka metrów od nas babuszka waży swoją ogromną siatę w niebieską kratę na specjalnej wadze towarowej. Postanawiamy zrobić oficjalne ważenie wszystkich naszych plecaków. Najlżejszy ma piętnaście kilogramów, najcięższe – ponad trzydzieści. Ciężkawe.

Na dworcu miałem okazję poznać kolejne aspekty radzieckiej rzeczywistości. Na Wschodzie można kupić niespotykane w Polszy fastfoodowe przysmaki: cziburiaki, pielmieni i inne. Generalnie chodzi o coś w stylu pierogów, krokietów, naleśników z mięsem. Jest to bardzo smaczne i bardzo tanie, a do tego ogólnie dostępne. Jak łatwo się domyślić, cziburiaki i cała reszta, stały się szybko jednym z głównych składników naszej diety. Obok kwasu oczywiście.

A propos jedzenia… krótka dygresja o toaletach na Wschodzie. W Moskwie wybrałem się do dworcowego przybytku. Po uiszczeniu opłaty w wysokości 5 rubli wszedłem do pomieszczenia, w którym wg standardów obowiązujących na zachód od Bugu powinny znajdować się kabiny z muszlami. No i trochę się zdziwiłem… Kabiny są, ale do wysokości ok. 1,3 m. Wewnątrz nich znajdują się oczywiście muszle toaletowe, ale mają wysokość ok. 3 cm i są wykonane z metalu. Jest też naturalnie deska sedesowa, z tym, że jest metalowa, z bieżnikiem, i nie służy do siedzenia, lecz do kucania. I jeszcze coś, czego w Polsce nie uświadczysz, dodatkowy gadżet – brudne, popękane plastikowe wiaderko na zużyty papier toaletowy. Całość jest bardzo „klimatyczna”. Pierwsza wizyta w ubikacji urządzonej według standardów wschodnich będzie niewątpliwie szokiem dla każdego. Na szczęście do wszystkiego można się przyzwyczaić.

Czas się zbierać. Idziemy na peron. Pociąg ma chyba z pół kilometra długości. Nie jedziemy wszyscy w jednym wagonie. Nie udało się kupić biletów obok siebie. Dziewięcioro z nas jedzie trzecią klasą, tak jak planowaliśmy. Przemo jednak już się nie załapał, gdyż kupował bilety o wiele później od reszty ekipy. Skoro nie dało się trzecią klasą, to Przemo zdobyło się na ogromne poświęcenie i … kupił bilet w pierwszej klasie, czyli w kupe. Często odwiedzaliśmy go w jego burżujskim 4-osobowym, klimatyzowanym przedziale, ale przez większość podróży to on przesiadywał u nas. Mieliśmy okazję na prawdę się zbratać z radzieckim narodem. Nie mieliśmy miejsc wszyscy obok siebie, lecz byliśmy porozrzucani po całym wagonie w 2-3 osobowych grupkach. Albo pojedynczo. Po 3-4 godzinach zna się swoich współpasażerów z „przedziału” (przedziały nie są zabudowane, lecz otwarte; coś w rodzaju boksów). Po 2 dniach jazdy zna się już wszystkich w wagonie. Dla nas najcenniejsza była znajomość z naszymi prowadnicami. Dwie siostry, obie bardzo ładne i sympatyczne. Szybko wszyscy się z nimi zaprzyjaźniliśmy.

Cztery doby to sporo jak na podróż pociągiem. Po pewnym czasie wagon staje się domem a pasażer zaczyna żyć według rytmu wyznaczanego kolejnymi postojami. Nasz wagon syberyjski już nie był tak komfortowy, jak ten na trasie Brześć-Moskwa. Największym problemem były temperatury. Większość okien nie dawało się uchylić – były zabite gwoździami i uszczelnione – w końcu na tamtej trasie przez ponad pół roku panują mrozy. Jednak w czasie naszej podróży był środek syberyjskiego lata i w ciągu dnia było bardzo gorąco. Gromadziliśmy się w tedy w boksach tych szczęśliwców, którym udało się nieco uchylić okna. Dzień schodził na rozmowach, czytaniu, jedzeniu i podziwianiu widoków za oknem (przynajmniej pierwszego dnia było to dość zajmujące, później się nam znudziło). Dwa rosyjskie słowa, które regulowały rytm życia pasażerów, to zona i stajanka. Oba ze sobą ściśle powiązane, jeno wynikające z drugiego.


Stajanki zdarzały się kilka razy na dobę. Pociąg zatrzymywał się czasem na 2 minuty, a czasem na pół godziny. Oczywiście zarówno pora jak i długość stajanki były zgodne z rozkładem jazdy, nie mniej za każdym razem budziły entuzjazm i emocje, bo nigdy nie było wiadomo, czego można się na danej stajance spodziewać. Na przykład pierwszy duży, półgodzinny postój, gdzieś pośrodku Niziny Wschodnioeuropejskiej, upłynął pod znakiem wyrobów ze szkła. Pociąg zatrzymał się w mieście, które było jednym z największych w Rosji ośrodków wytopu tego surowca. Mieściły się tam chyba ze trzy ogromne fabryki, które dawały pracę większości mieszkańców. Na peronie czekali na nas autochtoni z pełnym asortymentem produktów szklanych. Niektórzy pasażerowie kupowali, inni tylko oglądali. Myśmy się jednak skupili na bardziej praktycznych rzeczach, jakie można było nabyć na peronie. Cziburiaki, priemieni, piwo i kwas – to zdecydowanie bardziej nas interesowało, niż najpiękniejsze nawet szklane wazony…







Zona to zona. W Rosji nie można korzystać z pociągowych toalet o dowolnej porze. Na 30 minut przed każdą większą stacją, i jeszcze przez 30 minut po niej, prowadnice zamykają pociągowe toalety na klucz. Pociąg jest bowiem na terenie „zony sanitarnej”. Jest to jeden z dziwacznych radzieckich obyczajów. Jadąc pociągiem w poprzek Azji ludzie wyrzucają śmieci przez okna bez chwili zastanowienia, natomiast skorzystanie z toalety w odległości 50 km od stacji jest postrzegane jako poważne uchybienie. Zona bardzo uprzykrzała nam życie. Z racji panujących w wagonie upałów oraz niezawodnych radzieckich uszczelek, które skutecznie blokowały okna, w wagonie panował klimat tropikalny. Żeby jakoś przetrwać, braliśmy prysznic (czytaj: spłukiwaliśmy się zimną wodą z butelek plastikowych) kilka razy na dzień. Zona bardzo nam to utrudniała.


Zaopatrzeni na stajankach w dobra konsumpcyjne i znudzeni długą jazdą oddawaliśmy się błogiemu lenistwu. Czas urozmaicaliśmy sobie „imprezami”, których kluczowym elementem zawsze była degustacja lokalnych wyrobów alkoholowych.



Przez pierwsze dwa dni nasz styl życia trochę gorszył spokojnych współpasażerów – w większości starszych ludzi lub rodziców z dziećmi. Jednak od Uralu zaczęła się fluktuacja kadr – jedni wsiadali, nowi się dosiadali. Zaczęło się robić ciekawie. Najpierw poznaliśmy Pana Tatara. W zasadzie, najpierw to go poczuliśmy – Pan Tatar rzadko się mył, gdyż to wbrew jego zwyczajom. Był to łysawy, ok. 50-letni, krępy jegomość o mocnej opaleniźnie i wydatnym beercepsie. Panu Tatarowi bardzo wpadła w oko Ada. Doszło nawet do złożenia oferty matrymonialnej. Pan Tatar miał już co prawda jedną żonę oraz dorastającą córkę, ale wielożeństwo to u nich standard. Generalnie Pan Tatar bardzo chciał się z nami zbratać. Nie dawał nam chwili spokoju, ciągle o czymś gadał. Początkowo było to zabawne,
następnie męczące, na koniec zaczęło być denerwujące. W końcu, ku uldze Ady, Pan Tatar sobie wysiadł (oczywiście gorąco nas zapraszał do swojego domu, dał nam swój adres oraz zażądał adresu do kogoś z nas). Jednak to nie był koniec naszych przygód pociągowych. Nasi kolejni znajomi byli o wiele grubszego kalibru. Trójka drwali. Parę dni wcześniej skończyli wyrąb i zaczęli pić. Teraz jechali do kolejnego wyrębu 600 km dalej, bo zaczęła im się kończyć kasa. Panowie sprawiali dość groźne wrażenie – trzech dużych podpitych facetów. Na szczęście okazali się pacyfistami i typowymi melancholikami uzależnionymi od alkoholu. Jak tylko zasiedli w naszym wagonie zaczęli pić i pili aż do momentu, gdy dojechali na miejsce, czyli przez jakieś dziesięć godzin. Gdy tylko się dowiedzieli, że pociągiem jadą Palaki (a nie było to trudne, bo mieli miejsca obok naszych), to stwierdzili, że koniecznie muszą się z nami paznakomić czyli napić. Generalnie, początkowo nie mieliśmy nic przeciwko – alkohol nam się kończył, a poza tym – zapowiadało się ciekawie. Szybko jednak się okazało, że syberyjscy drwale to inna liga pod względem picia alkoholu. Chłopaki nie uznawali kieliszków mniejszych od szklanki a wszelką zapitę mieli w głębokim poważaniu. Wspólna impreza nie trwała długo – polskie wątroby powiedziały niet. Drwalom to nie przeszkadzało i kontynuowali w trójkę.

Następnego dnia rano drwali już nie było, ale na kolejnej stajance znowu było ciekawie. Do naszego wagonu zapakowała się cała wycieczka młodzieżowa. Było ich ze 25 osób w wieku ok. 20 lat. Jechali w góry na zorganizowany obóz wakacyjny. Większość z nich nie znała się przed wyjazdem. Organizator skrzyknął grupę młodzieży, zrobili zrzutę na wspólny prowiant i zapakowali się do jednego pociągu. Nie byłoby w tym nic niezwykłego gdyby nie ten ich „wspólny prowiant”. Kilkadziesiąt kartonowych pudełek z warzywami, owocami, konserwami, narzędziami, śpiworami…. Ładowali to ze 20 minut a gdy skończyli, wnętrze naszego wagonu zmieniło się w ogromny luk bagażowy.

Rosyjska młodzież jadąca na wakacje okazała się strasznie sztywna. Praktycznie w ogóle nie imprezowali, raz czy dwa pośpiewali tylko przy gitarze, a o alkoholu chyba nawet nie słyszeli. Po angielsku mówili tak, jak większość z nas po rosyjsku (to znaczy przeciętnie), albo nawet jeszcze słabiej. Ale dawało radę trochę z nimi pogadać.



Pod względem znajomości ruskiego nasza grupa była bardzo zróżnicowana. Dwoje z nas początkowo w ogóle nie mówiło po rosyjsku, większość umiała jako tako się dogadać, Marcin z Adą mówili bardzo dobrze a Przemo mówił w zasadzie jak Rosjanin. Jednak język rosyjski zewsząd nas otaczał i człowiek chcąc nie chcąc bardzo szybko się uczył. Pod koniec wyjazdu już każdy potrafił się dogadać. Nauka języka była czasami bardzo zabawna. Na przykład Konrad wyznawał zasadę, że najważniejszy jest dobry akcent. Dlatego w trakcie rozmowy z grupką Rosjan w pociągu, gdy nie znał potrzebnego słowa po rosyjsku, mówił słowo polskie z akcentem rosyjskim.



W czasie długich stajanek wychodziliśmy „na miasto” w poszukiwaniu tańszego jedzenia, ale także po to, by trochę pozwiedzać. Syberyjskich miast nie da się ocenić jednoznacznie pod względem cywilizacyjnym. Niektóre są bardzo nowoczesne i bogate (bo mają duże dochody z podatków od koncernów naftowych). Inne to zapyziałe dziury bez kawałka asfaltu. Na drogach królują łady, ale jest też bardzo dużo japońskich aut z kierownicą po prawej stronie. Dominuje ludność o europejskich rysach twarzy, jednakże z wieloma azjatyckimi cechami jak kolor oczu czy karnacja skóry. Gdy jedzie się w dalekie obce strony, to człowiek się spodziewa, że wszystko tam będzie inne. W przypadku Syberii tak nie jest. Więcej tam Europy niż Azji i nie odczuwa się, że jest się na innym kontynencie, kilka tysięcy kilometrów od domu.




Jechaliśmy koleją transsyberyjską w poprzek Azji. Ale to stwierdzenie nie jest ścisłe. Koleją transsyberyjską jechaliśmy tylko do Tajszetu. Tradycyjna linia transsiba biegnie dalej z Tajszetu na południe, omija Bajkał od południa i wiedzie dalej na wschód do Władywostoku. Nasz pociąg zmierzał natomiast do Tyndy, do której prowadzi BAM, czyli Bajkalsko-Amurska Magistrala kolejowa. BAM to najmłodsze dziecko socjalizmu, wybudowano go w drugiej połowie XX wieku rękoma więźniów politycznych. Rozpoczyna się właśnie w Tajszecie. Tak więc ostatni odcinek podróży pokonywaliśmy już BAMem; tory wiły się wśród górskich wąwozów. Było wiele tuneli. Przez najdłuższy z nich (Tonnelnyj) pociąg jechał kilkanaście minut. Ostatni odcinek podróży był zdecydowanie najciekawszy. Wreszcie zobaczyliśmy góry. W Siewierobajkalsku ujrzeliśmy północno-wschodni kraniec Bajkału. Wrócimy tu za ponad tydzień, jednak teraz czekał na nas Kodar. Ostatnia noc w pociągu dłużyła się w nieskończoność.


Wszyscy chcieliśmy wreszcie wysiąść i wyruszyć w góry. Tymczasem za oknami zaczęło padać. Deszcz mógł poważnie pokrzyżować nam plany w Kodarze. Z lekkim niepokojem, ale równocześnie bardzo podekscytowani, wysiedliśmy na stacji w Nowej Czarze.

Po niemal sześciu dniach w pociągu zakończyliśmy pierwszy etap naszej wyprawy – dotarliśmy w Kodar, najwyższe pasmo Gór Stanowych.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.