tekst: Radek Pawłowicki
zdjęcia: Andrzej Regulski

Komentarze na forum Trampa

Piątek trzynastego. Po pięciu godzinach podróży dojechałem o 18:00 z mikrofalówką do Warszawy, pognałem do domu (po drodze cudem unikając spotkania z kanarami) i o 19:25 stawiłem się na peronie, gdzie czekali już Łukasz, Dziaso i Andrzej. Już w pociągu dołączył do nas Michał.

Podróż Batorym do Katowic upłynęła nam przy piwie i rozmowach w napchanym przedziale. Dopiero za Katowicami, a więc 3 godziny przed wysiadką w Żylinie zrobiło się w pociągu pusto. Odnaleźliśmy właściwy wagon i poszliśmy spać, a w zasadzie leżeć, bo skutecznie przeszkadzali nam pogranicznicy oraz słowacki konduktor. Jednym słowem: nici ze snu. W Żylinie byliśmy opóźnieni, ale zdążyliśmy na pociąg Laborec, do którego się władowaliśmy i w komfortowych warunkach przez godzinę minut dwadzieścia pięć znowu nie udało mi (nam) się zasnąć.

Wysiedliśmy w Liptowskim Mikulaszu o 4:45, popatrzyliśmy na świt nad Tatrami, sprawdziliśmy, że autobus do Jasnej odjeżdża o 6:25; stwierdziliśmy, że strasznie pizga i wróciliśmy do budynku dworca. Rozłożyliśmy karimaty i mimo że na dworcu pojawiła się masa ludzi, zasnęliśmy tym razem na dobre. O 6:15 obudził nas z głębokiego snu szarpaniem strażnik. Dobrze, że to zrobił, bo nie słyszałem dzwoniącego budzika!

Wysiedliśmy na ostatnim przystanku, tylko po to, żeby się dowiedzieć, że najbliższy sklep jest dwa kilometry w dół doliny w Zahradky. Więc wróciliśmy tak jak przyjechaliśmy, zrobiliśmy zakupy w markecie, w którym można było wybierać spośród astronomicznej liczby 50 produktów (na szczęście było piwo, kupiliśmy po cztery). Stwierdziliśmy, że jest masa śniegu i dla zaoszczędzenia czasu (i bardziej ambitnej wycieczki po grani) wjedziemy pod Chopok krzesłami. Przyjemność ta kosztowała nas 2×70 Sk, ale była genialnym posunięciem, bo na podejściu były masy śniegu, a i podchodzenie nartostradą nie byłoby przyjemne – mordować się patrząc jak inni szusują 😉




Tym sposobem już o 9:00 byliśmy 200 metrów pod szczytem. Powędrowaliśmy nartostradą do góry, przy przepięknych widokach na ośnieżone Tatry, na Małą Fatrę, Babią Górę, cały Liptow. Idealna, słoneczna pogoda, ani jednej chmurki na niebie. Po sesji zdjęciowej zalegliśmy na śniadanie w Kamiennej Chacie zaraz pod szczytem Chopoku, która opanowana była przez dziesiątki narciarzy. Ani jednego turysty pieszego. Dało nam to do myślenia. W dwóch turach wyskoczyliśmy na wierzchołek, okazało się, że Michał, Łukasz i Dziaso nie zabrali okularów przeciwsłonecznych, a Dziaso dodatkowo… stuptutów!




Ponieważ śniegu było naprawdę dużo, byliśmy niewyspani i generalnie bez formy, bo dyszeliśmy na podejściu strasznie, zrezygnowaliśmy z bardziej ambitnej trasy i poprzestaliśmy na około 20 GOTach, czyli dojściu do Utulnej pod Durkową.

Było gorąco. Południowa część grani, nagrzana jak na patelni. Do tego bezwietrznie. Mokry śnieg, więc osoba torująca brnęła przynajmniej po kolana. Szliśmy w samych t-shirtach ale i tak co chwila pojawiał się głos demoralizujący: ’Chłopaki, to co, przerwa?’. GOTy płynęły bardzo wolno, wręcz przeraźliwie wolno. Plecaki z piwem ciążyły. Za to delektowaliśmy się niesamowitymi widokami.



Potem pojawił się etap „ze skrajności w skrajność”, bo szlak zahaczał bardziej o północne części grani – a wiało tam przynajmniej 80 km/h, bo ledwo szliśmy. Szybko, kurtka, zaraz zamarznę. 50 metrów, załom skalny – zero wiatru, gorąco jak w piekarniku, zdjęcie kurtki, 200 metrów, i znowu wiatr taki, że prawie przewraca. A duszę wywiewa na pewno.




Miejscami śniegu było po pas, miejscami śnieżna grań była wąska zaledwie na kilkadziesiąt centrymetrów, tak że u Łukasza pojawił się lęk wysokości – z lewej i prawej strony śnieżny ostry stok bez końca. Jeden wierzchołek (Kotliska), w lecie pewnie do zdobycia przez dwulatka, był tak przysypany śniegiem, że Michał musiał wybijać stopnie w ścianie i musieliśmy dosłownie się wspiąć na kilka metrów po stromiznach, czując się jak alpiniści.




Mimo, że trasa liczyła tylko 20 GOTów, zajęła nam sześć godzin marszu, który ostro dał się nam we znaki. Czułem się tak, jakbyśmy przynajmniej przeszli 40 GOT. Kiedy zobaczyliśmy więc Utulną, to już nie zważając na mokry śnieg, z przemoczonymi butami zbiegliśmy na dół. Na jedzenie. I oczywiście na piwo. Turisticka utulna ma klimat chatki studenckiej, po wodę trzeba chodzić 200 metrów, ma za to komfortowy wychodek, do którego jednak trzeba brnąć w sandałach przez śnieg (zimno!). Oprócz nas wszyscy przywędrowali tam na skitourach.




Nasze połowinki spędziliśmy przy czterech piwach, zupkach chińskich, smarowaniu naszych przepalonych pysków i rozmowach do 22:00, kiedy ostatecznie zmorzył nas sen i poszliśmy spać na przewygodnych materacach, które wtedy wydawały mi się być królewskim łożem. Obudziliśmy się o 9:30, po jedenastu godzinach snu!




Uprzejmi Słowacy pożyczyli nam krem do opalania, widząc nasze głowy i spalone twarze opatulone koszulkami. Wyglądaliśmy podobno jak terroryści. Mimo warstwy ochronnej Dziaso i Michał, jako najbardziej zjarani, przez cały dzień pokazali operującemu słońcu tylko wąski pasek przy oczach. W niedzielę szło się dużo lepiej, bo chodziliśmy między 1500 a 1700 m, gdzie miejscami nie było już śniegu (za to wiało tak samo mocno jak w sobotę). Po trzech godzinach dotarliśmy na Latiborską Holę i po spotkaniu ze skitourowcami z Rużomberka, zeszliśmy żółtym szlakiem z Siodła pod Skałką do Liptowskiej Lużnej. Śnieg był bardzo mokry, nie dało się zjeżdżać na tyłku (a szkoda, kosówka nadal była generalnie pod śniegiem). Zsuwaliśmy się w dół w zwałach śniegu, raz na jakiś czas ktoś z nas zaliczał spektakularny upadek.




Na dole wiosna pełną gębą. Ustroiliśmy kwiatkami znalezioną na łące czaszkę, popodziwialiśmy kwiatki, które na pewno nie były pelargoniami, różami ani tulipanami (więcej nie znamy). Do Liptowskiej Lużnej zeszliśmy w sam raz na autobus o 16:45 i stanowiliśmy egzotyczne okazy dla stających na przystanku pań (w góry iść jak tyle śniegu jest?).




W Rużomberku udaliśmy do centrum handlowego, żeby przepuścić 120 Sk na zakup piwa, w tym Mnicha za 9,90 Sk. O 18:32 wsiedliśmy w pociąg do Żyliny, przedtem perorując na peronie z Czeszką, którą przez 12 lat codziennie pracowała jako mrówka na linii Cieszyn czeski – Cieszyn polski. W pociągu wypiliśmy po piwie, oglądając bardzo malowniczą linię kolejową, zamek Strecno i ogólnie Małą i Wielką Fatrę.

W Żylinie mieliśmy ponad cztery godziny. Zjedliśmy lody. Mieliśmy ochotę wypić zakupione w sklepie piwo, ale nie byliśmy pewni, czy można na Słowacji pić na ulicy. Idealnym punktem informacji byli panowie policjanci. Jeden z nich wykonując ręką gest oznaczający „i tak, i nie” powiedział, że w sumie nie można ale jak się nie będziecie afiszować to możecie sobie wypić. Skoro stróż prawa pozwolił, to jednak złamaliśmy prawo, ale aby się nie afiszować, siedliśmy w parku obok Tesco na rynku i chowaliśmy butelki do butów. Określenie „walić z buta” nabrało więc nowego sensu!



Resztę wieczoru spędziliśmy w pizzerii Caroline, zamawiając raz na jakiś czas po pizzy i ciągle po piwie. Wsiedliśmy do spóźnionego Batorego, wyspaliśmy się stosunkowo dobrze w pustym pociągu i o 7:25 zajechaliśmy na Centralkę. Połowinki były udane!

Koszty (2007):

  • 2 x 31,50 zł studencki bilet Warszawa Centralna – Zwardoń i z powrotem (zakupiliśmy powrotny już w Warszawie)
  • 181 Sk bilet kolejowy Skalite – Liptowski Mikulasz (normalny)
  • 35 Sk autobus Liptowski Mikulasz – Jasna (normalny)
  • 2 x 70 Sk wjazd dwoma wyciągami krzesełkowymi pod Chopok z Zahradky (studencki)
  • 70 Sk nocleg w Utulnej pod Durkovą
  • 31 Sk + 6 Sk bagaż; autobus Liptovska Lużna – Rużomberok (normalny)
  • 150 Sk bilet kolejowy Rużomberok – Skalite (normalny)