Wielka Głowa Cukru (501 m), nie poraża być może wysokością, ale nie dość że przypomina od północy Diabelską Górę z Bliskich Spotkań Trzeciego Stopnia, to jeszcze znajduje się kilka kilometrów od morza. Prezentuje się więc całkiem potężnie.

Jechaliśmy z Markiem i Marcinem, zamierzaliśmy dostać się do Kilmacanogue, ale nasz autobus zatrzymał się przy plaży w Bray 6 km przed celem… i zgasił silnik. Koniec trasy. No cóż… ostatnie 6 km do podnóża góry musieliśmy pokonać piechotą. Wędrowaliśmy na azymut używając mapy drogowej o skali 1:300,000 (1 cm = 3 km), szukając trasy wzdłuż licznych płotów i dróg. W efekcie w pewnym momencie musieliśmy przekroczyć autostradę M11 w niedozwolonym miejscu, ale koniec końców wydostaliśmy się po dwóch godzinach ciężkiego marszu ponad cholerne wszechobecne płoty. Tam odkryliśmy, że zbocza Wielkiej Głowy Cukru porastaą koszmarnie kolczaste krzewy…


Parliśmy w górę przez krzaki, lekko wykończeni, bo wokół nie było widać żadnej ścieżki. Podmiejski spacer zamieniał się powoli w wielką eskapadę. W końcu zaczęliśmy torować sobie drogę prosto w górę, ugniatając kolczastą roślinność butami. Staraliśmy się trzymać nielicznych paproci, bo tylko przez nie dało się przejść bez zranienia. Po kilkudziesięciu minutach udręki, wyszliśmy wreszcie na jakąś ścieżkę. Marcin miał nieźle poharatane nogi, bo szedł tylko w krótkich spodniach i sandałach…


Wielka Głowa Cukru okazała się być bardzo stroma. W końcowej części musieliśmy nawet powspinać się trochę po skałach.


W drodze powrotnej do Kilmacanogue dotarliśmy dopiero o 15:00. Podjechaliśmy do Bray, gdzie słynna 'piaszczyta plaża’ okazała się być plażą pełną kamieni, z dwumetrowym pasem piachu przy brzegu.

Na zdjęciach uwieczniliśmy Hiszpanki kąpiące się w przeraźliwie zimnej wodzie przy zimnym wietrze. Potem przewędrowaliśmy jeszcze kolejne pięć kilometrów wzdłuż klifów, aż trafiliśmy na autobus do Dublina.


Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.