Czterech Trampów wysiada w Athlone. Deszcz zacina jak nigdy, a oni z plecakami zasuwają do pobliskiego Dunnesa, jedzą śniadanie na plecakach i przy ogólnym zdumieniu wszystkich (jakie wiatry przywiały tu pieszych turystów?) udają się w kierunku torfowisk wzdłuż Shannon.


Lokalni Irlandczycy twierdzą, że dalej drogi nie ma, no ale czwórka brnie dzielnie przez irlandzkie płoty, ogrodzenia, wzdłuż opuszczonych ruin jakiegoś domu; wyszukując drogę wśród pól i torfowisk „na czuja”. Trudno przecież o bardziej precyzyjną nawigację skoro operujemy na mapie samochodowej w skali 1:300 000.

Droga do Clonmacnoise faktycznie nie jest jednak taka prosta. Gubimy się w pewnym momencie, ale potem spotykamy 70-letniego rolnika, który mówi że absolutnie nie możemy brnąć dalej, bo rok wcześniej para Czechów szła tymi polami i tonęli po szyję w bagnie (wyciągał ich wozem). Koniec końców podrzuca nas na stopa i wyrzuca na kolejnej szutrówce.


Siedem kilometrów dalej i jesteśmy w jednym z piękniejszych klasztorów Irlandii. Wpadam na szatański pomysł złapania stopa na rzece, gdyż ruch na niej jest spory (jeden statek na 20 minut). Nawet udaje mi i Markowi namówić jednego sternika na podwiezienie dwóch osób do Shannonbridge, ale jest nas czwórka i nie chcemy się dzielić. W międzyczasie zaczyna straszliwie lać i dostajemy stopa – tradycyjnego, samochodowego – od wędkarza Francuza, który co prawda jedzie w drugą stronę, ale w takim deszczu… zawraca auto i pokazuje, żebyśmy wsiadali.






Rozbijamy namiot w krzakach za przystanią. Jest strasznie zimno i mokro, ale wyłazimy z namiotu i idziemy do lokalnej wiejskiej speluny. Wystrój mocno PRL-owy, Guiness z kija za 3 euro, lokalni bywalcy są wręcz zdumieni obecnością obcych. I to z Polski!


Nazajutrz rano chodzę po kei i pytam się ludzi, czy nie zabrali by nas w dół rzeki. Jedna zamachana barka nawet zwalnia ale płynie dalej kanałem w drugą stronę… Ale wreszcie jacyś ludzie na motorówce się zgadzają… i płyniemy!!! Tak jest!!! Przez dwie godziny pokonujemy 20 km, machając radośnie do wszystkich przepływających motorówek i ciesząc się jak małe dzieci.






Lądujemy w Banagher. W Banagher zasadniczo nie ma nic ciekawego, idziemy więc piechotą w kierunku Birr. Po siedmiu kilometrach zasuwania drogą asfaltową machamy z Piotrkiem na kolejny samochód. Wreszcie ktoś się zatrzymuje! Ale, ale… coś tu nie gra! Samochód jest pełen… Marcina i Marka. Kierowca nie tylko łamie zakaz zatrzymywania, to jeszcze bierze nas czterech z plecakami i w samochodzie jedzie razem 6 osób. 2 plecaki w bagażniku, 3 nas z tyłu z dwoma plecakami, z przodu kierowca a na fotelu pasażera dziewczyna kierowcy i Piotrek… I wszystko to w Volkswagenie Golfie!



Zamek w Birr to wydatek 7 euro, na który przy naszym skromnym budżecie nas nie stać. Jedziemy do Dublina. Dwa dni wyjazdu a tyle radochy…!



Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.