Panta Rei 2005 czyli „wszystko płynie” jak powiedział Heraklit z Efezu bodajże. Zimowe Roztopy, pardon, Stolice Europy w wykonaniu Trampa

Prolog
Cudnego dnia 11-ego lutego, czyli w moje urodziny, spędzone przeze mnie na podróży z Gdyni pociągiem oraz rajdem po Warszawie (na Mokotów, Kabaty i z powrotem), spotkaliśmy się z Jasiem na przeurokliwym dworcu Warszawa Wschodnia, z ambitnym zamiarem zajęcia przedziału w pociągu „Wetlina”, co też zostało uwiecznione sukcesem. Marcin dosiadł się do nas na Centralce, a Ania w Kielcach. Tak więc w pełnym już składzie przesiedliśmy się w Krakowie w środku nocy na pociąg do Przemyśla. W przedziałach ciasno, więc wraz z Marcinem rozłożyliśmy karimaty na korytarzu i poszliśmy „spać”. Jakiś sokista poczęstował nas kopniakiem, że zaraz wlepi nam mandat za spanie. Noc więc była przeżyciem dość traumatycznym, a jak wiadomo przeżycia traumatyczne zapamiętuje się najlepiej. O uroczej szóstej rano dojechaliśmy do Przemyśla.

Doba pierwsza: Przemyśl-Żmierinka
Złapaliśmy busa na granicę w Medyce. Pogranicznik ukraiński widząc w rubryce cel podróży „tranzyt – Moldova”, odesłał nas na bok. Po nieprzespanej nocy spędziliśmy dwie godziny na siarczystym mrozie, czekając na stempel „tranzyt”. A kiedy dostaliśmy, na stemplu napisane było „tranzyt przez Mamałygę”. Czyli pogranicznik zdecydował niniejszym za nas, że jedziemy do Kiszyniowa autobusem przez Mamałygę. A planowaliśmy pociągiem, przez Naddniestrze. Cóż, kij mu w oko, wsiedliśmy w marszrutkę i trafiliśmy do Lwowa. Pierwszy kontakt z cieburiekiem i pyszną zupą mięsno-czosnkową, której nazwy nie pomnę.

We Lwowie spędziliśmy kilka godzin, przepędzeni przez Jasia przez najważniejsze zabytki w mieście oraz 'tioalety’ publiczne w budynku ratusza. Około 18tej wsiedliśmy do pociągu i plackartą dojechaliśmy do Żmierinki (około 23), śpiąc przedtem jak zabici. Tam po półgodzinnej przesiadce weszliśmy do pociągu relacji St. Petersburg – Kiszyniów.




Doba druga: Żmierinka-Kiszyniów

Około trzeciej w nocy zaczęła się pierwsza kontrola graniczna. Tej nocy byliśmy oglądani przez 3 ekipy, wszystkie podwójnie (paszporty + kontrola celna), czyli Ukraińców, Rosjan (których wojska stacjonują w Naddniestrzu) oraz Mołdawian. A ci ostatni powiedzieli „mamy problem”. Problemem była cholerna pieczątka z nakazem jazdy przez Mamałygę. Pogranicznik zabrał Anię i Jasia na stronę i zaczął opowiadać, co nam „oficjalnie” grozi za złamanie przepisów. Trzy godziny aresztu, 30 euro od osoby. Co kraj, to obyczaj.

Z samego rana wysiedliśmy w Kiszyniowie i pierwsze co zrobiliśmy, to zaczęliśmy szukać mieszkania. Przykra sprawa, istnieją dwa systemy cenowe, dla lokalnych oraz 'zagranicznych’. Kobieta w akademiku widząc polskie paszporty zażądała 100 lejów miast 50 (przedtem myślała, że jesteśmy z Rosji, dzięki fenomenalnym zdolnościom językowym Ani). Wylądowaliśmy więc w urokliwym hotelu koło Akademii Ekonomicznej, który charakteryzował się tym, że tylko parter był wyremontowany, a wyżej – syf i tandeta. Ciekawym przeżyciem było wsiadanie do windy, bowiem jej drzwi miały tendencję do zamykania się po 3 sekundach, nieważne, czy ktoś wsiadał, czy nie 🙂

Zrzuciwszy plecaki pojechaliśmy na miasto. Ania zapytała gościa w trolejbusie, jak też dojechać do centrum, więc na resztę dnia mieliśmy towarzystwo sympatycznego Dennisa, mołdawskiego studenta, który oprowadził nas trochę, załatwił wstęp do muzeum po cenach lokalnych (kupował mówiąc po mołdawsku, a my milczeliśmy).

Z godnych uwagi miejsc i wydarzeń: duże wrażenie robi olbrzymi pałac prezydencki, tj. wieżowiec wysoki na kilkanaście pięter, aż chciałoby się zostać prezydentem Mołdawii 🙂

Warto wspomnieć,że Marcin z Jasiem zaliczyli też kebab mołdawski, Jasiu kupił CD z lokalnymi hitami disco (silne elementy ludyczne w melodiach), a wieczorem napisaliśmy kartki i padliśmy do łóżek, przedtem próbując kilku lokalnych browarków.






Godziny 48-72; Kiszyniów-Białogród
Nasz poranny plan udał się, tzn. udało się Ani i Jasiowi wycofać nasze pieniądze w hotelu za dwie noce z góry. Ponieważ w pobliżu Kiszyniowa nie było specjalnie nic do oglądania, wpakowaliśmy się w autobus do Białogrodu na Ukrainie. Wydaliśmy resztę lejów, zjadłem wreszcie mołdawski kebab i ruszyliśmy w drogę.

Zza okien autobusu, mieliśmy okazję zobaczyć bardziej prawdziwą Mołdawię, do tego skutą zimą: zapomniane wsie, rozpadające się domy, okropną biedę. Do tego widoki: płaskie jak stół zaorane równiny, niegdyś nazywane stepami akermańskimi. Droga prosta jak strzała, przez kilkanaście minut nie było zakrętu, rzadko cokolwiek jechało z vis-a-vis.

Granica mołdawsko-ukraińska zrobiła na mnie wrażenie najdalej oddalonego od cywilizacji miejsca w Europie. Na środku równiny dwa domki. Pogranicznicy chyba pierwszy raz widzą tutaj zagranicznych turystów, a już na pewno w zimie.

Już będąc na Ukrainie pojawia się namiastka cywilizacji: na tym pustkowiu jest sieć komórkowa!

W autobusie zaczepia nas mołdawski świadek Jehowy, zachęcając do lektury broszur. Na nic zdaje się moje tłumaczenie, że nie mówię ani po mołdawsku, ani po rosyjsku. W każdym razie ulotka zostaje absurdalną pamiątką z tej podróży.

Po kilku godzinach podróży autobus wjeżdża to jakiejś wioski. Mijamy kolejne zaniedbane domy. Okazuje się, że tak właśnie wygląda Białogród, dawniej Akerman, dzisiaj 77 tysięcy mieszkańców. Szukamy zabytków wymienionych w przewodniku Adama Dylewicza (Pascal), ale wygląda na to, że autor nigdy w Białogrodzie nie był. Ruiny rzymskie to kupa płyt obok stacji benzynowej i raczej z Rzymem mają mało wspólnego. Z kolei podziemna cerkiew jest, nawet w tym samym kierunku jak w przewodniku, ale wymaga porządnego drałowania po niewyobrażalnym zadupiu, przez okolice portu i niezłe bagno. Szukając jej błądziliśmy m.in. po dzikim wysypisku śmieci. Kiedy docieramy do cerkwi jej stróż właśnie ją zamyka, ale wpuszcza nas jeszcze, a potem zaprasza do siebie na nocleg.

Stróż pochodzi z Syberii, służył w armii na Białorusi, a potem poznał żonę i trafił na ten daleki skrawek południowej Ukrainy. Mówi strasznie niewyraźnie i jest mocno głuchy, więc ciężko się z prowadzi rozmowę, ale nocleg mamy fest.

Dzień, czy jak kto woli, doba czwarta: Białogród-Odessa

Opuszczamy naszego gospodarza dość wcześnie, bo o siódmej rano i drałujemy do twierdzy akermańskiej w centrum Białogrodu, ładnych kilka kilometrów od portu, gdzie teraz jesteśmy. Jeszcze przed twierdzą mamy rozległy widok na liman Dniepru, w tej chwili zamarznięty. Idziemy przez tę część miasta, która przypomina mi trochę widoki powojenne. Dziurawe ulice, łachy piachu i błota na drodze, pusto, zrujnowane domy wokół, wałęsające się psy.



Ale już kilka metrów dalej docieramy do twierdzy. Niewyobrażalnie wielka. Kiedyś wg przewodnika miała 33 wieże, dzisiaj sporej części fortyfikacji już nie ma, ale twierdza nadal robi wrażenie. Olbrzymia cytadela, jeszcze większy teren fortu, fosa głęboka na 22 metry. Widoki przecudowne, na kilkadziesiąt minut przeistaczamy się więc w Japończyków i pstrykamy dziesiątki zdjęć.





Idziemy szybkim krokiem na marszrutkę i około 12 dojeżdżamy do Odessy. Jasiu kiepsko się czuje, ale i tak prowadzi nas po wszystkich ważniejszych zabytkach, w kolejności (priorytetami): cieburiek, piwo, cieburiek, łazienka i dalej tramwajem na miasto.

Nareszcie jesteśmy przy schodach z filmu Pancernik Potiomkin oraz z cudownego „Deja Vu” ze Stuhrem. Wskakujemy do góry, szkoda, że nie ma w pobliżu matki z wózkiem, zrzucilibyśmy się na zdjęcie z jadącym po schodach wózkiem przecież! No ale zwiedzamy dalej: opera, pałace, pomnik Armii Czerwonej oraz trafiamy na punkt widokowy na port oraz Morze Czarne.



W tak zwanym międzyczasie Marcin kupuje elementarz rosyjski, a potem siadamy na piwie na reprezentatywnym deptaku miasta. Przed wyjazdem pochłaniamy jeszcze po kebabie odesskim, kupujemy piwo i jedzenie i ładujemy się do pociągu. Wagon plackartny. Śpimy przez noc, następnego dnia Kijów!

Doba piąta niech będzie przeklęta, czyli Kijów
Punkt ósma jesteśmy w Kijowie, na dworcu kilka razy większym od warszawskiego Okęcia, a na pewno bardziej nowoczesnym. Olbrzym. Zostawiamy plecaki w szafkach bagażowych, które mają tak przewspaniałą instrukcję obsługi, że jeszcze tego samego wieczora Jasiu będzie musiał pisać podanie o otwarcie szafki, bo źle zakodował swoją. Kupujemy żetony i wsiadamy do metra, niesłychanie o tej porze zatłoczonego. Schody ruchome wwożą nas z dużą prędkością głęboko pod ziemię, gdzie zbudowano bardzo ciasne stacje, na które częściej niż w metrze warszawskim przyjeżdżają pociągi (co minutę). Jedziemy trzy stacje, wypluwa nas na węźle, idziemy kilkaset metrów pod ziemią na kolejną stację, wsiadamy w następny pociąg.

Wyrypę zaczynamy od hotdoga oraz herbaty, a potem wędrujemy wyżej, czyli po zalodzonych ulicach pod górę, przez bazar, gdzie Jasiu kupuje szaliki Dynama Kijów, aż do Soboru Św. Michała oraz Soboru Św. Zofii (wpisanego na listę UNESCO). Robią na nas niesamowite wrażenie, przytłaczają wielkością oraz wykończeniem.






Jasiu prowadzi nas do zrekonstruowanych bram miasta, na których miał zostać wyszczerbiony słynny Szczerbiec Chrobrego; jak się okazuje brama miasta powstała kilkanaście lat po wyprawie Chrobrego na Kijów.

Wstępujemy do baru na piwo, a potem ślizgamy się po lodzie w dół, na Majdan Niezależności. Robimy sobie zdjęcie z pomarańczowym szalikiem, oraz facetowi, który służy za przenośną budkę telefoniczną (komórki uczepione na sznurku, za opłatą można dzwonić). Jedziemy autobusem na Ławrę Peczerską (również na liście UNESCO). Oglądamy Bliskie oraz Dalekie Pieczary, ciasne korytarze, które oświetla się miodowymi świecami; podczas naszego zwiedzania wypełnione pieśniami religijnymi.




Wracamy na Majdan, a właściwie do centrum handlowego w przejściach podziemnych pod Majdanem, gdzie wcinamy pizzę i posiłkujemy się piwem. Potem mały rajd przez Chryszczaty, główną ulicę miasta, a potem hop siup do metra.

Tłok niemiłosierny, człowiek czuje się jak wyciskany grejpfrut. No i niestety. Wysiadamy w przeogromnym ścisku na stacji, pierwsze co robię, to sprawdzam jak co chwila mój portfel, a kieszeń otwarta… i został tam tylko paszport. Dramat. Nie wiadomo co robić. Za niedługo odjeżdża pociąg, straciłem wykupiony bilet, kartę bankomatową, dowód osobisty, kartę euro26, legitymację studencką i około 100 zł w hrywnach i dolarach. Pal licho pieniądze, ale gorzej z dokumentami. Po wizycie w okienku rozmowów międzynarodowych udało się kartę zablokować.

Pobiegliśmy na milicję do metra, tam nas uspokoili wysłuchawszy nas, że portfel się znajdzie. Podzwonili, i faktycznie – został znaleziony w śmietniku dwie stacje dalej. Podjechaliśmy tam z Anią, portfel faktycznie był, więc straciłem tylko pieniądze, bilet i legitymację studencką. Kartę zostawili!

W międzyczasie Jasiu załatwia formalności z otwarciem szafki, kupujemy kolejny bilet. Jeszcze tylko zakupy i wpadamy z Jasiem na peron na piętnaście minut przed odjazdem, Ania z Marcinem dziesięć minut później. Padnięci fizycznie (dużo drałowaliśmy, buty mokre) no i psychicznie. Pijemy po jednym piwie i idziemy spać.

Doba szósta Tarnopol-Zbaraż-Czortków
O piątej rano wysiadamy na dworcu w Tarnopolu. Wita nas grany z głośników marsza wojskowy (jest odgrywany za każdym razem, gdy wjeżdża na dworzec pociąg). Śpimy trochę w poczekalni, tak do ósmej, w międzyczasie nagabywani przez jakąś dziwnie zachowującą się kobietę. Jesteśmy straszliwie niewyspani, najpierw idziemy z dworca coś zjeść, a dopiero potem zobaczyć Tarnopol. Miasto nieszczególne, szczególnie natomiast po dniu pełnym wrażeń w Kijowie. Super jest natomiast socrealistyczny plac zabaw, z wielgachnym marynarzem ze stali jako główną atrakcją.

Jedziemy do Zbaraża. Plucha okropna, buty solidnie już przemoczone, kiedy docieramy na zamek, a właściwie do pałacu. Obsługa muzeum jest trochę zdziwiona naszą obecnością, dopiero budzi się do życia. Jesteśmy twardzi. Zapłaciliśmy hrywny za wejście, wejdziemy więc nawet do sali z wystawą włókiennictwa. Jak dla mnie wizyta w tym muzeum etnograficznym ziemi zbaraskiej była ostatnim tego typu muzeum na dłuuuuugi czas.

Wracamy busem do Tarnopola, zjadamy pirożki, po czym wsiadamy do autobusu do Czortkowa. Autobus telepie się około dwóch godzin, zostajemy porwani przez bądź co bądź przedziwnego taksówkarza, który tak nas zapewniał, że kocha Polskę i miał dziadka Polaka i że nas przenocuje, że już nigdy nie zwątpię zawczasu w pochodzenie polskie nawet Tahitańczyka, byle tak nie wrzeszczał jak tamten taksówkarz.

Ostatecznie w Czortkowie śpimy w bursie jakiegoś liceum, ludzie są zdrowo zdziwieni na widok turystów W OGÓLE (nie tylko o tej porze roku). Nareszcie się kąpiemy, pod mega zimną wodą. Ania jak wchodzi pod prysznic to wydaje z siebie dźwięk zranionej niedźwiedzicy.

Doba siódma Czortków-Kamieniec Podolski-Czerniowce
Drałujemy do kantoru i na śniadanko (buła z kilką), a potem bezowocnie kilka kilometrów po Czortkowie, aż na PKS. Następny autobus odjeżdża dopiero o 12:15, więc pijemy piwo, zagryzamy tradycyjnym burkiem, a potem ładujemy się do niemiłosiernie napchanej marszrutki. Jest tak zapchana ludźmi, że czujemy się jak kilki w puszce z sosem pomidorowym. Dopiero po półgodzinie robi się tyle miejsca, że można ruszyć ręką. Już nigdy nie będę się skarżył, że jest ciasno.

Docieramy do Kamieńca Podolskiego, Jasiu w swoich dziurawych butach drałuje ofiarnie na kolej, wraca z nienajlepszą wiadomością, że mamy tylko dwie godziny do odjazdu ostatniego autobusu. Zwiedzamy Kamieniec Podolski w tempie ekspresowym. Proszę wycieczki, oto zamek, oto rynek, oto ulica, taksówka, dworzec, autobus, toaleta, bziuuuuum! Tak oto w skrócie można przedstawić Kamieniec, miasto fantastyczne, ale szkoda, że tak mało czasu mieliśmy. Swoją drogą, i tak mieliśmy farta, że zdążyliśmy na autobus.


Do Czerniowców docieramy około 19:00, pijemy piwo i zajadamy kebabopodobnym czymś. Wsiadamy w nasz trolejbus, strasznie rozklekotany, no i który oczywiście psuje się na dwa przystanki przed dworcem. Szybkim marszem docieramy do kas, a tam dzikie tłumy i dwadzieścia parę minut do odjazdu naszego pociągu. Jasiu dopycha się, kupuje bilety do Lwowa, nie ma już plackarty, więc jedziemy w kupiejnym czy jak kto woli „coupe” albo „na kupie”. Zamykany przedział, cztery łóżka, choć tego dnia akurat przydałaby się plackarta o lepszej wentylacji. Bo nie pachniemy już świeżością! Przynajmniej cena za przejazd była niewygórowana. Jakieś 12 zł za 500 km w kuszetce i 12 godzin jazdy.


Dzień apokalipsy, w przygody obfity 😉
Pociąg kończy bieg we Lwowie, jedziemy na śniadanie (tradycyjny już fast-food). Potem oglądamy świeżo odnowiony cmentarz Orląt Lwowskich. Przysypany śniegiem robi niesamowite wrażenie.




Popołudniu docieramy do Samboru, oglądamy miasto (jak zwykle są dwie atrakcje: kościół i ratusz), wydajemy ostatnie hrywny. Wsiadamy w taksówkę do granicy (cena została ostro stargowana przez Marcina, za co Jasiu obiecał mu odznakę zasłużonego dla organizacji przejazdów, o numerze 1).

Przed granicą zatrzymują nas ukraińscy pogranicznicy, po czym oglądają nieufnie mój paszport i widząc wizę nepalską wraz z naklejką „Departure”, rozmawiają żywo między sobą i w końcu zadają zaskakujące pytanie, dlaczego zostałem deportowany z Nepalu?

Na granicy musimy złapać stopa, bo przejście graniczne jest wyłącznie samochodowe. Kolejka jak cholera, celnicy trzepią samochody dokładnie. Zabieramy się razem z Anią z ludźmi, którzy obiecują nas dowieźć do Zagórza, problem jest w tym, czy zdążymy przy takiej kolejce na pociąg. Marznąc przeokrutnie w nogi (mamy buty mokre od trzech dni) obserwujemy standardowe procedury na przejściu (powszechne łapówkarstwo). Wreszcie dochodzi nasza kolej.

O 18:40 jesteśmy w Zagórzu. Wysiadamy z Anią, a tam… Marcin z Jasiem, o których byliśmy pewni wyłącznie jednego: że nie zdążą do nas na pociąg! Jesteśmy na czas tylko i wyłącznie dzięki zaoszczędzonej jednej godzinie na zmianie czasu, niczym Phileas Fogg. Pociąg z Zagórza do Warszawy zabiera ludzi z gór, ale jednego możemy być pewni: śmierdzimy najbardziej w całym składzie.

I tymże radosnym akcentem zakończmy tę relację.

PS.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.