Cytat wyjazdu:
Traktorzysta: Dokąd chcecie jechać?
Marcin: Byle przed siebie!

Podczas dyskusji o planach na długi weekend majowy padł pomysł przejścia doliny Słupi – w końcu blisko Trójmiasta, tani przejazd i co najważniejsze jaka oszczędność czasu w porównaniu do jazdy w góry. Jak zwykle kilka osób zdezerterowało, kilka zareagowało na spanie pod namiotem w maju głośnym „Nie!”; kilka innych w końcu wybrało burżujskie obijanie się po krakowskim rynku.

Epizod I – Jak szproty w oleju
Tak więc ostatniego dnia kwietnia na pięknym dworcu Gdynia PKP w pociągu do Słupska spotkały się 4 osoby: Janusz, Marcin, Przemek i ja (oraz dwie osoby ze szkoły które pomijam, bo są postaciami trzecioplanowymi w tej historii – bez urazy 🙂 Jak to w ostatni dzień przed długim weekendem – stada ludzi wracają do domów, a jadący drugą klasą ma szansę przekonać się jak czują się szproty w oleju firmy Big Fish. Po dwóch godzinach takiej właśnie komfortowej podróży na stojąco (chociaż Marcin dorwał potem miejsce siedzące, a ja przyklapnąłem na korytarzu) dotarliśmy do Słupska. A tam – ulewa.

Darowaliśmy sobie ambitne plany noclegu na obrzeżach miasta, bo ewentualną bitkę z lokalnymi inteligentami to byśmy może jeszcze znieśli, ale w deszczu? Wzięliśmy więc PKS do Dębnicy Kaszubskiej (19:30 z groszami). Za jedyne 2,50 zł dojechaliśmy w rytmie techno do celu. Marcin z Przemkiem po drodze zrobili furorę i wkrótce cały przód autobusu zastanawiał się, gdzie moglibyśmy przenocować w okolicy.

Burzliwa dyskusja zaowocowała kilkoma pomysłami i 2 km za Dębnicą trafiliśmy nad Słupię w miejscu zwanym Łysomiczki (Nadleśnictwo Leśny Dwór). Na miejscu zastaliśmy kilka sporych budek z daszkami, pomyślanych dla kajakarzy. Jak potem wyczytałem, miejsce to jest chętnie odwiedzane przez lokalną młodzież w celach bynajmniej nie rozrywkowych, ale poza sezonem jest bezpiecznie. Rozbiliśmy namiot byle szybciej (o 20:00 robiło się ciemno) i walnęliśmy się spać. W międzyczasie przestało lać.

Epizod II – Łysomiczki do Unichowa, czyli hodowla kóz i żółte kalosze

Poranek był traumatycznym przeżyciem. Źle rozbity namiot trzymał się całkiem nieźle w nocy, ale kto mógł przypuszczać, że nad ranem pojawi się wiatr 70 km/h i siekący deszcz? Namiot zamienił się w kawałek łopoczącej rozpaczliwie na deszczu szmaty.

Naprężanie kotwic nic nie dało (aha, zgadnijcie kto wyskakiwał z ciepłego śpiworka na dwór w środku nocy? Na pytanie kto wyjdzie odpowiada cisza, jakby wszyscy spali, a każdy wiedział, że było odwrotnie – tak; teraz mogę was objechać, i to na forum publicznym, wy bando nygusów!) W każdym razie razem z Przemkiem dzielnie wyskoczyliśmy na ZIMNY dwór i rozpoczęliśmy powolną pacyfikację.


Zaczął kiełkować w naszych głowach plan wysuszenia się. Przy pomocy naszego znajomego i słabo naładowanego telefonu udało nam się ustalić cel na ten dzień: Unichowo – i jednocześnie jakieś suche miejsce na Łowisku Unichowo u p. Tomka Bogdanowicza. Jedynym problemem mogłaby być odległość – bagatela 30 km – ale co to dla nas – prawdziwych TREKLERÓW! 🙂

Aura tego dnia była dość ekhm… zmienna. Zanim zwinęliśmy namiot chyba ze dwa razy lało i dwa razy smażyło słońce. I tak przez cały dzień. Ale po kolei – udaliśmy się na Krzynię, po drodze mijając opuszczony PGR. Krzynia to piękne miejsce – Słupia jest blokowana przez elektrownię wodną i w związku z tym w biegu powyżej utworzył się sztuczny zbiornik retencyjny. Obok upiornie drogi bar z autochtonami, szczególnie nie polecamy piwa z kija, które wydaje się być (a może i jest 🙂 zasadniczo mętne.



My podreptaliśmy dalej przez las, aż z tyłu za nami wyłonił się ciągnik pędzący z astronomiczną prędkością 20 km/h. Spojrzeliśmy po sobie, szybka decyzja i już minutę później siedzieliśmy na przyczepie. Podczas wsiadania po raz pierwszy pojawił się cytat wyjazdu: zapytani, dokąd chcemy jechać, Marcin głęboko się zastanowił i wystrzelił 'Byle przed siebie!’. No i pojechaliśmy.



Trzy kilometry dalej zostaliśmy wyrzuceni w lesie, 200 m od jakiegoś budynku. Jednak jak się okazało nie było to Konradowo, ale leśniczówka Sulin (brak koneksji z „Panem Sułkiem”). Na miejscu zostałem wytypowany do dowiedzenia się, gdzie właściwie jesteśmy; zostałem przy tym słusznie obszczekany przez psy leśniczego, a jeden z nich (o, jaki wielki!) nawet mnie pogryzł [bezczelny kurdupel, ledwo wyrósł ponad trawę i już myśli, że spodnie miastowego to mu wolno!].

Bądź co bądź dalej nastąpił 'cywilizowany’ odcinek drogi – 20 klocków po asfalcie, kocich łbach, za to z całkiem przyzwoitymi landszaftami, czego dowodem są zdjęcia. Jedyne godne wzmianki wydarzenia to:

1. Otwarty sklep w Niemczewie i nasz obiad, na który m.in. składał się chleb z masłem posypany kakao (a właściwie cukrem smaku kakao) firmy Leader Price. O niebo lepszy niż samo kakao!

2. W tym samym Niemczewie epizod z kozami. Pewien dziadek zaoferował nam kupno kóz, i dodał, że „Koniecznie trzeba mieć kalosze, najlepiej czarne, ale żółte też mogą być” (sam paradował w żółtych). Postawione zostały przeróżne hipotezy, o co mogło mu chodzić – lecz dopiero wieczorem dowiedzieliśmy się o pewnym 'zwyczaju’ (lub po prostu zboczeniu) kaszubskim. Nie przytoczę go, gdyż mogą czytać to nieletni i się zbulwersować.

3. Przy drodze Goszczyno – Gałąźnia Wielka po prawej stronie stoi kanapa. Oczywiście uwieczniona na zdjęciu, razem z Januszem.

4. W Gałąźni Wielkiej o mały włos nie zostaliśmy stratowani przez krowy 🙂 Jak się okazało, jakiś obszarnik przepędzał je z pastwiska do obory, a że staliśmy na codziennej drodze tego dość licznego stada… Wyobrażacie sobie zostać stratowanym przez stado krów??? To gorsze niż utopić się w wannie!




Około 17:00 trafiliśmy wreszcie do Unichowa, a właściwie do p. Tomka Bogdanowicza na Łowisko Unichowo z nadzieją na suche miejsce gdziekolwiek. Tu spotkaliśmy bohatera tamtego wieczoru – pana Roberta Pawłowskiego. Ba, nietylko zaprosił nas do siebie, nas, nieznajomych (!), ale i ulokował nas we dworku u siebie, pozwalając skorzystać z kuchni i łazienki! Byliśmy i jesteśmy pod wrażeniem tego gestu, który umożliwił nam wysuszenie się i wspaniały sen; o długim wieczorze połączonym z ping-pongiem na sali balowej nie wspominając!




Życzymy powodzenia i rozwoju hotelu, do którego mamy nadzieję kiedyś jeszcze raz zawitać! 🙂

Epizod III – nic wielkiego oprócz pizzy w Kościerzynie
Zwleczenie się rano z podłogi nie było łatwe… Na dodatek dzień drugi przynosi przeważnie kryzys… Tak więc rano po pożegnaniu się z Robertem skierowaliśmy się na Bytów (z niem. Butow). Najpierw lasami kierowaliśmy się na mostek na Słupi, potem, mimo GPSa, zgubiliśmy drogę (oczywiście zero naszej winy, po prostu zła mapa 🙂 No i skończyło się na przechodzeniu Słupi w dzikim miejcu, po pas w wodzie. Woda zimna jak $@@#@^!@; cóż, nic dziwnego że raźno ruszyliśmy do ostatniego bochenka chleba, wkrótce zresztą w trybie ekspresowym zmielonego przez nasze trzonowe górne i dolne.





Następny etap to dojście do 'przelotówki’ Unichowo – Bytów. A tam JANUSZ I PRZEMEK WYMIĘKLI! Poczekali na stopa, a ja z Marcinem ochoczo, bez krzty zmęczenia podążyliśmy boczną drogą w prawo (szlakiem), odnajdując po drodze przedwojenne groby, szkielet jakiegoś zwierzęcia oraz widoki rodem z Pienin. No i po ponownym dojściu do drogi naszą wyróżniającą się aparycją spowodowaliśmy, że już drugi samochód który przejeżdżał podrzucił nas prosto na zamek krzyżacki do Bytowa, gdzie spotkaliśmy Tych, Którzy Wymiękli 🙂

Mieliśmy już na liczniku dobre 15 km, więc po wyrzuceniu 3 zł w błoto (zwiedzanie zamku, ja jako jedyny mądry oszczędziłem na wino, kobiety i śpiew), udaliśmy się na PKS. Godzina 15:30; bardzo miła pani w okienku przekazała nam bardzo niemiłą informację: PKS do Kościerzyny i owszem, ale o 19:30, jedzie godzinę. A nasza pizza? A wyjście z Kościerzyny? Nasze marzenia legły(by) w gruzach.

My jednak (Marcin i ja) pociągnęliśmy Resztę na wylot krajówki, skąd w dwóch etapach dotarliśmy do Kośćierzyny. Jak to zwykle bywa My byliśmy pierwsi, podróżując m.in. fantastycznie burżujskim Chevroletem Voyagerem; natomiast Ci, Którzy Wymiękli dotarli tam z dresiarzami oraz byłym właścicielem dworku w Unichowie (!).

Już razem zjedliśmy pizzę; po czym piechtą wyszliśmy około 3 km poza Kościerzynę, rozbijając się nad jeziorem po drodze.

Epizod IV – 'Nie radziłbym’
Ten dzionek pełen raz słońca, raz deszczu to właściwie był relaks w porównaniu z poprzednimi. Droga do Olpucha przez Juszki i Gołuń, dotykająca Strupina zajęła zaledwie 4-5 godzin, przy przebiegu 17 km.

Godne wzmianki wydarzenie? Przemek uparł się, że kupi dwie prezerwatywy, które założy na buty w wypadku trawersowania kolejnej rzeki 🙂 Wyobraźcie sobie sytuację: wchodzi czterech gości do wiejskiego sklepu, prosi o wodę mineralną i w.w. towar. Sprzedawca mówi, że nie ma prezerwatyw i dodaje 'nie radziłbym’ 🙂 Po krótkim namyśle zrezygnowaliśmy z tłumaczenia, że chodzi o przechodzenie rzeki…

W Olpuchu domek mają znajomi moich rodziców, do nich też się udaliśmy. Wyjeżdżali, więc uzyskaliśmy jedynie dostęp do dużego, zadaszonego tarasu. Ale i to wystarczyło. Zaczęło bowiem po raz kolejny lać, a my wygodnie ułożyliśmy się na kaflach. Przeczyściliśmy kuchenkę (i tak trafiła potem do sklepu z reklamacją), zrobiliśmy eksperyment kulinarny pod kryptonimem 'Spalona cebula z ziemniakami i boczkiem’ no i legliśmy spać.




To jednak nie koniec tego dnia, bo nadeszła bardzo zimna noc (a mieliśmy tylko alumaty… Przemek nie miał nawet tej – tylko hamak). Podłożenie kurtki nic nie dało, strasznie z Przemkiem marzliśmy – a Marcin z Januszem smacznie chrapali z powodu sadełkowej warstwy ochronnej.

Epizod V – O pustej paszczy (-ach)
Nic dziwnego, że dzień zaczął się szybko – już o 6:00 rano powstała herbata, paliwa starczyło też na zagotowanie jednej zupki chińskiej na czterech. Sklep otwierają o 11-stej, a my spieszyliśmy się do Odrów. O suchym i pustym pysku, bez kropli paliwa, zagłębiliśmy się w Bory Tucholskie, przez 4-5 godzin zasuwając zaciekle do sklepu w Wojtalu, kolejne 16 km piechotą. W sklepie mieli tylko chleb sprzed 3 dni, ale dobry i ten. Paliwa nie mieli, ale jakiś gość w tuningowanym maluchu z kolczykiem w uchu, odlał nam 1 litr paliwa z baku (kuchenka po zastosowaniu tej benzyny zdechła zupełnie).



Obiad (śniadanie?) zjedliśmy przed sklepem, potem krótki spacer do Kręgów Kamiennych w Odrach (wejście 2 złote, nie warte takich pieniędzy – lepiej przez dziurawy płot). Następnie spacer do Miedzna, zakupienie jednego piwa na dwie osoby (ostatnie pieniądze) marki Kuntersztyn (sikacz jakich mało). No i biwak nad urokliwym Kanałem Wdy.





Epizod VI – Jedna cytryna i kilo cukru
Jakże piękne są te tereny! Kanał i sama Wda to wspaniałe rzeki, niesamowite zakątki, które odwiedzane po raz drugi, a nawet trzeci, robią wrażenie. Choćby widły koło Bąka, śluza na Wdzie. Zwiedziłem ten kawałek na rowerze, piechotą, a nie omieszkam i kajakiem (spływ już 7.7.2003)! Nie ma dużo do gadania. Podziwialiśmy przyrodę, robiliśmy 2 ostatnie zdjęcia z kliszy, odpoczywaliśmy. Warto przeczytać tablicę ogłoszeń koło sklepu w Bąku – naprawdę zabawna – na Festiwal Dobrego Humoru w Gdańsku 🙂


Aż dwie godziny idzie się od śluzy do dworca PKP w Bąku. Tam zjedliśmy naszą ostatnią cytrynę (w czwórkę) maczając ją w kilo cukru. No i wróciliśmy z żalem do Trójmiasta…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.