tekst: Przemek Loranc
zdjęcia: Konrad Michalski, Bogna, Radek

Tuż po wschodzie słońca dotarliśmy do Orlika. Było to duże drewniane miasteczko. Ostatni ośrodek cywilizacji przed Sajanami, dalej w górach można trafić jedynie na osady pasterskie. Kierowca wysadził nas przed największym domem w Orliku i już wkrótce poznaliśmy Szefa Wszystkich Szefów. Był to najbogatszy mieszkaniec osady. Był właścicielem firmy transportowej (obsługiwał połączenie ze Sliudanką oraz woził turystów dalej w góry) a także posiadał własną turbazę w górach. Nasz kierowca był jego pracownikiem. Szefo ulokował nas w jednym ze swoich domów i poszedł przyszykować Ziła (miał ich kilka), który nas zawiezie w góry. O 9 rano wszystko było gotowe. Zapakowaliśmy się do ciężarówki z specjalnymi ławeczkami przy burtach oraz z… dwoma fotelami przytwierdzonymi na łańcuchach do podłogi. Zapowiadał się piękny, słoneczny dzień, a my w wyśmienitych humorach rozpoczęliśmy sześciogodzinną podróż. Naszym celem na dziś było dotarcie do gorących źródeł Chojto-Goł. Z miejsca, gdzie miała nas wysadzić ciężarówka, czekało nas półtora godziny marszu.




Pierwsze dwie godziny jazdy to była czysta przyjemność. Jechaliśmy szeroką prostą drogą przez pagórkowate łąki. Ciężarówka jechała bardzo szybko, ale bezpiecznie, gdyż przestrzeń była ogromna a droga biegła w zasadzie w linii prostej. Po drodze przejechaliśmy obok małej osady pasterskiej (cztery domy na krzyż). Mieliśmy też kilka postojów w celu… oddania czci lokalnym duchom. Znajdowaliśmy się w Autonomicznej Republice Buriacji, gdzie religią jest szamanizm. Nasi kierowcy (było ich dwóch) zatrzymywali się przy krzakach udekorowanych kolorowymi wstążkami (święte miejsca) i modlili się do nich oraz składali drobne ofiary – garść ryżu, trochę wódki lub kilka papierosów. Pierwszy postój w celach sakralnych wprawił nas w zdumienie, ale później się przyzwyczailiśmy bo w ciągu następnych dwóch tygodni spotykaliśmy święte krzaki na każdym kroku. Niestety nie mogliśmy wiele z tych krzaków uwiecznić na zdjęciach, gdyż było to zakazane – duchy mogłyby poczuć się urażone…




Wjechaliśmy w tajgę. Była to tajga sucha. Nie wdając się przyrodnicze szczegóły dla nas ta suchość objawiała się tym, że było mało komarów (po przeżyciach w Kodarze teraz praktycznie nie dostrzegaliśmy żadnych komarów ani meszek). Oczywiście przyczepa Ziła tradycyjnie się zazieleniła od liści i gałęzi a nas oblazły różne żyjątka, ale nie było to wcale uciążliwe. Uciążliwa natomiast zaczynała się robić jazda. wyboje były ogromne, a samochód często jechał w dużym przechyle. Rzucało nas na drewnianych ławeczkach we wszystkie strony, a fotele skakały po całej przyczepie. Najlepszym rozwiązaniem okazało się położenie na plecakach i trzymanie czego się da. Ale nawet jazda na plecakach w pozycji leżącej dostarczała momentami emocji – był jeden bardzo stromy podjazd, w czasie którego samochód jechał pod górę o nachyleniu ok. 25 st. a przy tym był mocno przechylony w bok. Leżąc na plecakach miało się wrażenie, że zaraz będziemy dachować i sturlamy się w przepaść.

W końcu dotarliśmy na miejsce, pożegnaliśmy się z kierowcami uzgadniając miejsce i czas naszego powrotu za sześć dni i ruszyliśmy w górę doliny. Po niecałych dwóch godzinach dotarliśmy na miejsce noclegu przy gorących źródłach. W drewnianych domkach cieciowało kilku młodych Buriatów. Ich zadaniem było pobieranie datków dla lokalnych bóstw w zamian za możliwość kąpieli. Źródła Chojto-Goł to była totalna porażka. Woda była zaledwie ciepła a do tego miała zapach zgniłych jajek.


Następnego dnia wyruszyliśmy do doliny wulkanów. Krajobraz uległ zmianie. Znajdowaliśmy się powyżej 2000 m n.p.m. i teren był pokryty jedynie trawą i gęstą kosówką. Szło się bardzo przyjemnie, a widoki były wspaniałe. Po drodze mijaliśmy kilka jezior polodowcowych. Na nocleg rozłożyliśmy się u wejścia do doliny wulkanów. W oddali widać było Wulkan Piertolczina. W Sajanach czas był wywrócony do góry nogami. Gdy jedliśmy kolację przy ostatnich promieniach zachodzącego słońca, na zegarkach mieliśmy godzinę pierwszą w nocy. Nasze wędrówki zaczynaliśmy natomiast zaraz po śniadaniu… czyli w południe.








Kolejnego dnia wybraliśmy się na lekko do doliny wulkanów. Najpierw trzeba był się przeprawić przez grząski teren pokryty gęstą kosówką. Później już szło się wygodnie po trawie. Doszliśmy do wylotu doliny i naszym oczom ukazało się ogromne pole zastygłej lawy zajmujące kilkadziesiąt kilometrów kwadratowych. Morze czarnego pumeksu z ogromną ilością małych szczelin. Zastygła lawa była krucha i miała ostre krawędzie, bardzo niszczyła buty. Wulkan Piertolczina był stromym pagórkiem wystającym jakieś sto metrów ponad pole lawowe. Ze szczytu krateru rozpościerał się wspaniały widok na okolicę. Część z nas zeszła do wnętrza krateru obejrzeć małe jeziorko i porobić zdjęcia (a może po prostu czuli się niedołojeni?). Stojąc na szczycie krateru i patrząc na południowy zachód widzieliśmy piękny stożek Wulkanu Krapotkina. Postanowiliśmy na niego wejść. Do pokonania mieliśmy trzy kilometry po zastygłej lawie. Droga się bardzo dłużyła, szliśmy wolno i ostrożnie ze względu na szczeliny.

Stożek Krapotkina był większy niż Piertolczina i jak się okazało – o wiele ciekawszy. Krawędź krateru była otoczona kopczykami z kamieni ustawionymi w regularnych odstępach. Wszystko wskazywało na to, że wulkan był kolejnym świętym miejscem dla Buriatów. Wulkan znajdował się u wylotu pięknej polodowcowej doliny z jeziorkami. Na szczycie mocno wiało i po obowiązkowej sesji zdjęciowej postanowiliśmy wracać na nocleg. Wiatr przywiał burzę. Akurat zdążyliśmy zjeść kolację, zabezpieczyć nasz dobytek i schować się w namiotach, gdy zaczęło padać i zrobiło się jasno jak w dzień od błyskawic. Rano po burzy nie było śladu. Przywitał nas piękny słoneczny dzień.












Dwa następne dni to łojenie po górach pośród licznych jezior polodowcowych i poprzez kilka porządnych przełęczy. Naszym celem było dotarcie do gorących źródeł Czojgan. W czasie wędrówki pogoda i widoki były wspaniałe, toteż zbytnio się nie spieszyliśmy. Robiliśmy częste postoje na zdjęcia, uzupełnianie węglowodanów, łyka wody, siedzenie na kamieniu itp….



























Wkrótce okazało się, że przy takiej filozofii łażenia dojdziemy do Czojgan dzień później i w rezultacie nie starczy nam czasu na wycieczkę pod Pik Topografów. Postanowiliśmy się podzielić – Domi, Przemo, Kwiatek, Soso, Konrad i ja postanowiliśmy się sprężyć i dotrzeć do Czojgan zgodnie z planem, a następnego dnia pójść pod Pik Topografów. Ada, Bogna, Radi i Bulina zrezygnowali z Piku na rzecz wypoczynku nad jednym z napotkanych jezior. Spotkaliśmy się znowu następnego dnia wieczorem.



Ekipa pikowa miała przed sobą niezły kawałek do przejścia. Do Czojgan dotarliśmy ok. 22 mocno zmęczeni. Czojgan to dość znana atrakcja turystyczna. Znajduje się tu kilkanaście gorących źródeł. Na infrastrukturę składają się drewniane butki nasadzone na źródła dzięki czemu można się moczyć w gorącej wodzie nawet przy niepogodzie lub podczas nalotu komarów i meszek. Wokół źródeł wykarczowano spory kawał terenu dzięki czemu powstało coś w rodzaju pola kampingowego. Pełno tam było namiotów i szałasów buriackich, mieliśmy pewien kłopot ze znalezieniem dla siebie miejsca, ale w końcu się udało. Dość długo męczyliśmy się z rozpaleniem ognia i przygotowaniem posiłku, bo był kłopot z opałem – w promieniu kilkuset metrów las był wyczyszczony z wszelkich suchych gałęzi. Na szczęście poratował nas pewien Buriat, który widząc jak się męczymy, zlitował się nad nami, podzielił zapasami drewna i przygotował palenisko. O pierwszej w nocy, wreszcie najedzeni, udaliśmy się na zasłużony spoczynek.

Jednak już o 8 trzeba było wstawać – pod Pik Topografów szło się ok. 4 godzin więc nie mogliśmy czasu na wylegiwanie w śpiworach, jeśli chcieliśmy wrócić za dnia.




Droga pod Pik była po prostu piękna – usiana jeziorkami i otoczona strzelistymi szczytami. Po opuszczeniu piętra niskiej kosówki szliśmy pośród miękkich traw. Pogoda nam sprzyjała. Pod koniec droga zrobiła się dość stroma i kamienista, ale szliśmy na lekko i nie stanowiło to żadnego problemu. Widok na Pik był wspaniały. Większość z nas pierwszy raz zobaczyła potężny górski lodowiec ze wszystkimi elementami znanymi dotąd tylko z podręczników do geografii. Usadowiliśmy się na niewielkim pagórku po przeciwnej stronie doliny i kontemplowaliśmy widok przed nami. Spędziliśmy tam chyba z godzinę, ale trzeba było się zbierać z powrotem, bo do Czojgan daleko a zza gór zaczęły wyłaniać się ciemne burzowe chmury.








Na nocleg dotarliśmy późnym popołudniem. Ekipa pod przewodnictwem Radiego już na nas czekała. Burza ominęła dolinę, którą szliśmy. Za to przeszła przez Czojgan i dolała Radiemu i spółce. Tego wieczora czekało nas kilka atrakcji. Przede wszystkim kąpiele w gorących źródłach. Tym razem woda nie śmierdziała, a jej temperatura korespondowała z nazwą „gorące źródła”. Kolejną ciekawą rzeczą był… renifer zaparkowany przy drzewie nieopodal naszych namiotów. Buriaci byli mocno zdziwieni, kiedy zaczęliśmy sobie robić zdjęcia z ich środkiem transportu. Musieliśmy wyglądać co najmniej tak samo dziwnie, jak grupa Japończyków robiąca sobie zdjęcia z polskimi krowami pasącymi się przy drodze na głębokiej mazowieckiej wsi, czyli nieopodal Warszawy. Jednak hitem wieczoru i następnego poranka było mięso z dzikiego jelenia. Nasz znajomy Buriat (ten od opału) wybrał się na polowanie i wrócił późnym wieczorem z dużym jeleniem. Odsprzedał nam trochę mięcha i podpowiedział, co można z tym zrobić.




Jeleń wniósł trochę zamętu i zburzył harmonię w naszej grupie, a wszystko przez to, że w czasie gdy kilkoro szczęśliwców smażyło sobie kotlety, reszta spała. Trudno wyrwać z głębokiego snu człowieka, który przez dziesięć godzin zachrzaniał po górach, a następnie przez godzinę się gotował w gorących źródłach. Dlatego kilkoro z nas nie załapało się na nocne kotlety i rano dosadnie dawało upust swojemu niezadowoleniu. Najbardziej rozżalony był Kwiatek, który nawet po pół roku, gdy mu się przypomni kotlety z dzikiego jelenia, traci humor… Oprócz kotletów zrobiliśmy też gulasz. Na gulasz załapali się już wszyscy, gdyż było to nasze śniadanie. Generalnie mięcho z jelenia to nie jakaś ambrozja, jednak po trzech tygodniach na kaszkach i soi każde mięso by nam smakowało.




Gdy po gulaszu z jelenia pozostało tylko smaczne wspomnienie, zwinęliśmy nasz obóz i wyruszyliśmy w drogę do turbazy, w której czekał na nas Ził Szefa Wszystkich Szefów. Droga nie była daleka, ale trzeba się było wdrapać na sporą przełęcz, a nam po tygodniu w górach już się nie chciało. Dlatego nie spieszyliśmy się zbytnio. Kiedy doszliśmy do turbazy zaczęło padać. Już drugi raz na tej wyprawie mieliśmy tak duże szczęście do pogody. Zarówno w Kodarze, jak i teraz w Sajanach mieliśmy akurat tyle słonecznych dni, ile nam było potrzeba. Perspektywa 6-7 godzin na pace Ziła w strugach deszczu nie była zachęcająca. Na szczęście Szefo był przygotowany na deszcz – ciężarówka miała brezentowe zadaszenie. Jazda powrotna do Orlika nie wiele się różniła od tego, co było sześć dni wcześniej. Natomiast zmiana zaszła w nas i wyboje oraz duże przechyły nie robiły już na nas wrażenia. Drogę powrotną urozmaicaliśmy sobie rozmową ze współpasażerami, bowiem nie jechaliśmy sami.


Razem z nami zabrało się małżeństwo w średnim wieku z córką. Pochodzili z jakiegoś dużego miasta w środkowej Syberii i przyjechali w Sajany na wakacje. Byli przedstawicielami rosyjskiej klasy średniej (o ile coś takiego istnieje). Rodzice to pracownicy umysłowi, córka studiowała sinologię. Duszą towarzystwa był Sosław, który co chwilę rzucał jakimś aforyzmem i rozbawiał nas do łez, a biedni Rosjanie nie wiedzieli o co chodziło.




Późnym popołudniem dotarliśmy w Orliku. Planowaliśmy tam przenocować i przed południem zjechać do Sliudanki, a następnie nocnym pociągiem pojechać do Ułan-Ude, stolicy Buriacji. Plany nam się trochę pokomplikowały, a wszystko za sprawą Szefa Wszystkich Szefów. Szefo jechał następnego dnia nad ranem do Sliudanki, bo miał stamtąd przywieźć kolejną grupę turystów. Wykombinował sobie, że pojedziemy pojechać z nim, to więcej zarobi, bo nie będzie jechał w jedną stronę pustym samochodem. Nam się nie spieszyło, chcieliśmy się wyspać i pojechać dopiero przed południem, bo w Sliudance i tak nie było nic do roboty w oczekiwaniu na pociąg do Ude. Szefo nas namawiał i przekonywał do jazdy z nim. Myśmy dalej odmawiali. Szefo się zaczął wściekać i twierdzić, że policzył nam mniej za jazdę Ziłem w obie strony, bo rzekomo się z nim umówiliśmy, że nas jeszcze odwiezie do Sliudanki. Wtedy myśmy się trochę wściekli i powiedzieliśmy mu, że skoro na nic takiego się nie umawialiśmy i że w takim razie już na pewno z nim nie pojedziemy. Na to on zaczął nas wyzywać od polskich oszustów. Na to my, że mu zwrócimy rzekomy rabat za jazdę Ziłem i że niech się od nas odczepi. Na to on, że powie wszystkim kierowcom w Orliku (wszyscy byli jego pracownikami), żeby nas nie zabierali i w ogóle stąd nie wyjedziemy. Na to my, że jakoś sobie poradzimy. Na to on, że skrzyknie trzydziestu chłopaków i nam naklepią, jak tylko opuścimy jego podwórze… I tak sobie z nim dyskutowaliśmy z pół godziny, a z każdą kolejną przekonywaliśmy się, że mamy do czynienia z najzwyklejszym bandytą. Uznaliśmy, że nie będziemy sprawdzać, na ile prawdziwe są jego groźby i zgodziliśmy się ostatecznie z nim jechać. Szefo, zadowolony, od razu zaprosił nas do siebie na nocleg i udawał, jakby nic się nie stało. Wygląda, że takie negocjacje to dla niego norma, a po ich zakończeniu niedawni przeciwnicy zostają przyjaciółmi. Nam jednak trudno było wykrzesać z siebie przyjazne uczucia i już do końca pozostaliśmy nieufni w stosunku do niego.

Dom Szefa z zewnątrz niczym specjalnie się nie wyróżniał, był tylko minimalnie większy od innych w osadzie. Natomiast w środku widać było, że jego mieszkańcom dobrze się powodzi. Ogromna kuchnia była urządzona po europejsku, i roiło się w niej od różnych gadżetów AGD. Większość z nich, jak np. wielofunkcyjny robot kuchenny czy sokowirówka, prawdopodobnie nigdy nie było i nie będzie używanych. Niemniej tam stały niczym zdobycz wojenna i informowały każdego gościa, że gospodarz jest zamożny i kupuje drogie podarki swojej żonie. Bardzo śmiesznie wyglądały te wszystkie gadżety walające się po nowocześnie urządzonej kuchni, gdy tymczasem, do zmywania naczyń trzeba było przynieść wodę w wiadrze, zagotować ją w elektrycznym samowarze i przelać do miednicy służącej za zlew.

Rozsiedliśmy się przy dużym kuchennym stole i zaczęliśmy się posilać tym, co w międzyczasie zanabyliśmy w miejscowym sklepie spożywczym. Kilkoro z nas miało gastrofazę czyli czuliśmy ogromny głód a żołądek odmawiał współpracy, bo odzwyczaił się od dużych ilości pożywienia i po zjedzeniu kilku kanapek i popiciu tego gorącą herbatą było nam najzwyczajniej niedobrze. Nie mogąc zasnąć z przejedzenia doszedłem do wniosku, że głód jest o wiele bardziej skomplikowanym stanem fizjologicznym, niż myślałem…

Ok. 3.30 wyruszyliśmy z Szefem do Sliudanki. Było dwóch kierowców – Szefo pilotował a prowadził nastoletni Buriat. Mieliśmy początkowo wątpliwości co do jego umiejętności , ale szybko się okazało, że chłopak jest świetnym kierowcą i jedzie bardzo pewnie i szybko (Szefo wziął go chyba dlatego, że mu się spieszyło). Po paru godzinach byliśmy już na miejscu. Postanowiliśmy pojechać do Ułan-Ude dziennym pociągiem, bo w Sliudance nie było nic do roboty. W międzyczasie odłączył się od nas Przemo, który musiał jechać prosto do Irkucka i wracać samolotem wcześniej do Polski, bo kończył mu się urlop.

Jeden komentarz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.